Nadszedł czas, gdy zamiast opowiastki metodycznej pora przybliżyć ludzką walkę na trasie 226 km.
Głos zabiera sam Piotr Leżański.
Dziękuję wszystkim bardzo za wsparcie.
Naprawdę każda cząsteczka energii była mi potrzebna. Udało mi się ukończyć w czasie 14.33. Trochę wolniej niż miałem nadzieję („planowałem”, to by było za duże słowo), ale jestem zadowolony, gdyż wiem, że zrobiłem co mogłem w danym dniu, przy danych warunkach i samopoczuciu.
Celem było ukończenie, ale w miarę dobrej formie, bez wizyty w namiocie lekarskim.
Dzień zaczął się od pobudki o 4 rano. Toaleta, lekkie śniadanie (dwa tzw. tu "crumpets", czyli rodzaj placuszka, posmarowanego dżemem) i trzeba było wychodzić z domu. A na dworze ulewa. Jak się później okazało ten dzień zaoferował nam wszystko co tylko możliwe - deszcz, słońce, chmury, wiatr, a w wodzie przypływ i prądy. Zanim doszedłem od parkingu do namiotu, gdzie odbywała się przedstartowa rejestracja buty miałem całkiem mokre. Na szczęście to były tylko te "dzienne" - na dojście na start.
Tu dodam dla niezorientowanych, że w odróżnieniu od krótszych triathlonów, gdzie cały sprzęt zostawia się przy rowerze, w Ironmanie zwykle używa się systemu trzech toreb.
Jest torba na ubranie, na sprzęt rowerowy i ten do biegania.
Rzeczy na rower i biegowe oddaje się organizatorom razem z rowerem dzień wcześniej. Trzecią torbę przynosi się na start. Na starcie wyjmujemy z niej piankę, gogle itp., a wkładamy rzeczy, w których przyszliśmy i oddajemy torbę organizatorom. Po wyjściu z wody, przed T1, bierzemy torbę rowerową i udajemy się do namiotu-przebieralni. Tam zakładamy rzeczy potrzebne na rower, a ochotnicy używają tej torby do schowania naszej pianki i gogli. Po przybyciu na T2 łapiemy torbę ze sprzętem biegowym, znowu zmiana butów itp., a buty rowerowe i kask wędrują do opróżnionej torby. Po przybyciu na metę odbieramy cały sprzęt.
Przed wejściem do wody deszcz ustał.
Trasa była ulokowana przy ujściu rzeki, dwa okrążenia startując w górę rzeki.
W wodzie, w czasie oczekiwania na sygnał dało się wyczuć nadchodzący przypływ. Cała grupa powoli dryfowała w kierunku linii startu. Moja ostatnia, najwolniejsza grupa w momencie startu była już w następnej strefie.
Wreszcie start i zaczęła się młócka. Gdy odwracałem głowę do oddechu widziałem naokoło tylko białą pianę. Na szczęście obyło się bez kopnięć, tylko raz zarobiłem w żebra od żabkarza. Po kilkuset metrach stawka się trochę rozrzedziła.
Trasa po prostokącie była wytyczona liną, więc aby nie mieć trudności z nawigacją jak najszybciej podpłynąłem do liny i starałem się ją widzieć cały czas. Niestety nie tylko ja miałem taki pomysł i czasami robiło się tłoczno.
Nawrót przyszedł bardzo szybko, przypływ pomagał, ale powrotny odcinek się dłużył. Tak samo było na drugim kółku. W końcu trzeba było skręcić do brzegu. Zobaczyłem 1:25 na zegarze, zupełnie nieźle przy tych prądach. Sądząc po ilości toreb wciąż czekających na pływaków inni też mieli kłopoty z przypływem.
Gdy wyszliśmy z wody chmury się trochę przetarły i zaczęło być słonecznie. Mimo tego zdecydowałem się zmienić moją lekką górę bez rękawów, którą miałem pod pianką, na taką z rękawami, która czekała w torbie. Jeszcze spodenki, wazelina w rejony użytkowania siodełka i w drogę.
Trasę, 3 pętle po 60 km, można opisać z grubsza jako 10 km górzyste, 15 km płaskie i znowu 5 km górzyste, potem nawrót. Jak tylko wyjechaliśmy na płlaski odcinek, który wiedzie szosą wzdłuż oceanu, uderzył nas wiatr. I oczywiście zaczęło lać. Deszcz towarzyszył nam również na drugim kółku. Byłem zadowolony, że się przebrałem. Nie było za lekko ale wiedziałem, że wiatr będzie mnie pchał w drodze powrotnej.
Gorsze było to, że mój żołądek nie czuł się za dobrze. Był podrażniony i miałem wrażenie, że to co jadłem siedziało w żołądku, a nie było przyswajane. Na drugim okrążeniu było już ciutkę lepiej. Również wiatr się zmniejszył i miałem nadzieję na jakiś przyzwoity, jak dla mnie, czas. Niestety na trzecim kółku wiatr postanowił pokazać, że jeszcze ze mną nie skończył. Miejscami jechałem z prędkością 16 km/h. W drodze powrotnej było lżej, ale czułem się dość zmęczony. Na szczęście brzuch, choć nie doszedł do siebie, nie dawał mi się tak we znaki.
Przeciętna 23,6 km/h. Aby złamać 14 godzin potrzebowałem pobiec 4:40, co przy tym jak się czułem raczej nie było realne.
W końcu T2. Zmiana butów i spodenek na biegowe i w drogę.
Czułem, że pracowałem ciężko na rowerze bo mięśnie dwugłowe uda w obu nogach miałem bardzo ściągnięte. Pierwsze 8 km biegłem bardzo małymi kroczkami, potem się trochę rozluźniłem.
Jak zwykle moją strategią było biec w tempie jakie mi akurat odpowiada i iść przez punkty żywieniowe. Żołądek znowu się buntował. Właściwie to nie miałem ochoty na nic z serwowanych "dań" jak owoce, ciasteczka czy jelly beans (sorry, nie znam odpowiedniej polskiej nazwy). Niemniej jednak zawsze coś tam brałem. Piłem na przemian wodę i Gatorade. Wiedziałem, że jestem nawodniony bo kilka razy musiałem odwiedzić toaletę. Kilka razy czułem się tak jakbym miał zaraz rzygnąć, pogodziłem się, że będę musiał potem iść, na szczęście zawsze przechodziło.
Pod koniec odcinki marszu przez punkty były coraz dłuższe, ale wiedza, że jeśli będę biegł to szybciej skończę, pomagała mi zacząć znowu truchtać.
Trasa miała 3 okrążenia po 14 km, z czego ok. 8 km teren płaski i 6 km przez górki.
Po zapadnięciu zmroku każdy na trasie dostał "glow stick" i widok tych światełek podskakujących w rytm biegu był niesamowity. W końcu po raz ostatni przebiegłem obok mety. Wiedziałem, że gdy będę wracał już mnie skierują do bramki.
Jeszcze tylko trucht pod górę, nawrót i ostanie 3,5 km.
Byłem na tym etapie jednym z niewielu wciąż biegnących, gdyż większość szła.
I nareszcie światła, tłum, aplauz i: "Peter Lezanski, you are an Ironman!".
Dziś już się czuję lepiej.
Do zobaczenia na trasach.
wtorek, 8 kwietnia 2008
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Interesujące sprawozdanie z wspaniałej Imprezy Jaką jest IRONMAN !!! Podziwiam Takich Ludzi i darze wielkim szacunkiem za to czego dokonali.
Prześlij komentarz