ogrom wiedzy za darmo, ale dorzuć się na kawę



środa, 30 grudnia 2009

Zalecenia treningowe - styczeń

Rozpoczyna się nowy rok kalendarzowy, a na dobre trwa sezon przygotowawczy.
Kto wrócił z obozu świątecznego? Ręka w górę!
Kto nie był, niech nie rozpacza. Styczeń jest dobrym miesiącem do poprawy stanu wytrenowania.

***

STYCZEŃ


1. Pływanie:

Nadchodzi czas zwiększania objętości przy utrzymaniu wypracowanej szybkości, a także doskonalenie techniki pływania oraz siły kończyn górnych.

Wśród wielu nowości pojawi się – dd – dokładanka do delfina (lr, pr, rr, nogi ruch delfinowy) oraz – d – delfin, a także: zm – zmienny, czyli delfin, grzbiet, żabka, kraul – właśnie w takiej kolejności.

Grupa długiego dystansu:
  • rozgrzewka: 300-500 m, z obowiązkową dd lub d
  • 1 x 400 m – ustalenie prędkości dnia (T400)
  • 6 x 200 m – T400-2”-3”/25 m
  • 8 x 100 m – T400-4”-5”/25 m
  • 5 x 100 m zm
  • 6 x 25 m k sprint, p=do 5-8 sek.
  • rozpływanie: 200-300 m (grzbiet, gleich, żabka)

Razem: 3550 – 3850 m


2. Rowerowanie:

Oprócz akcentu na kadencję (priorytet) zwracamy uwagę na zakresy i nie wychodzimy poza pierwszy zakres!
To nie jest czas ścigania!
Rower szosowy może być z powodzeniem zastąpiony rowerem mtb, liczy się czas wysiedzenia.

Grupa długiego dystansu:
  • 180 min., akcent na kadencję.


3. Bieganie:

Grupa długiego dystansu
  • 150-180 minut co drugi tydzień


4. Inne:

  1. Siłowniaobowiązkowo, choć 1 raz w tygodniu; ogólnie przećwiczyć wszystkie partie mięśni; jeśli 2 razy w tygodniu, to jedną jednostkę poświęcić na wytrzymałość siłową nóg.
  2. Spinning, czyli specjalny rower stacjonarny (nie trenażer na naszą szosówkę) – warto skorzystać, bo z reguły jest to dobre urozmaicenie monotonii treningu a także jedyna możliwość przeprowadzenia dość intensywnego treningu na rowerze w zimie.
  3. Narty – najlepiej biegowe, w ramach górskich wyjazdów, nizinnych obfitych opadów śniegu, poprawy muskulatury obręczy barkowej, koordynacji oraz wspaniałej, sportowej zabawy na śniegu.


No i na koniec obrazek motywujący:



Zdjęcie autorstwa Bettiniego z:
http://www.cyclingnews.com/races/uci-cyclo-cross-world-cup-6-cdm/elite-men/photos/99104



p.s.
pamiętajcie o konkursie na 100 tysięczne wejście!
zrzut z licznikiem potrzebny, a nagroda jest przewidziana

środa, 23 grudnia 2009

Triathlonowe newsy i życzenia

Dzisiaj świątecznie, odświętnie i noworocznie, bo jakżeby inaczej by być mogło.

Zaczynamy od zaproszenia na triathlon.
Dość oryginalnym plakatem:

Dokładne dystanse znajdziecie tutaj.




Zdjęcie z serwisu www.abc.net.au

Najbardziej rozpoznawalny triathlonista świata, czyli Chris McCormack, zwany Macca, przyznał się, że uwielbia używać portali społecznościowych.
Twitter, Facebook, LinkedIn to jego ulubione portale. Najbardziej zadowolony jest z Twittera i Facebooka, ale coraz częściej myśli o komunikacji przez własną stronę oraz blog.
Stara się codziennie wrzucić jakąś informację, a że wszystko robi sam...
Nie korzysta z rozwiązań typu: Wordpress, Joomla czy Drupal, ale z cms-a, który stworzył jego brat. Obecnie przymierza się do nowej platformy MaccaX, która będzie platformą szkoleniową dla zgrupowanej wokół niego społeczności.
Na Twitterze znajdziecie go jako @chrisjmacca.

Natomiast Paolo Bettini, jeden z lepszych kolarzy świata (2004 - mistrzostwo olimpijskie, 2006 i 2007 - mistrzostwo świata, we wrześniu ubiegłego roku zakończył karierę) się nie przyznał. I nie chodzi o doping, a o podatki. Podobno w grę wchodzi 11 milionów euro. Nie po raz pierwszy bogatym sportowcom ciężko żyć we Włoszech.

Skoro temat przeszedł na kolarzy i rowery:



Poczytajcie o rowerze 2.0.


Może stare widelce (oczywiście rowerowe) też się jeszcze przydadzą?




W USA związek triathlonu działa tak prężnie, że jego zmartwieniem było dotychczasowe logo związku. Dlatego je zmieniono.


Pora już wrócić na nasze śnieżne, zimowe podwórko:


Więcej zdjęć znajdziecie tutaj


IM 2010 pojawi się dość licznie w Czechach na zawodach triathlonowych, na dystansie połówkowym, czyli 113 km.
Z tej okazji prezentuję wspaniałą pracę Heleny Kadlcikovej:


A skoro trącone zostały struny i czeskie, i zimowe, i świąteczne to pozwolę sobie przedstawić kartkę świąteczną twórców (czeskich rzecz jasna, m.in. Samorosta) wspaniałej gry: Machinarium.



A co do życzeń, to nie będę się powtarzał, popatrzcie o czym pisałem rok temu i dwa lata temu, popatrzcie, bo warto.

czwartek, 17 grudnia 2009

Wygrać Ironman'a - relacja i plan

Docelowy start w pierwszej części sezonu przypadał na dzień 12 lipca (oczywiście planowałem jeszcze jeden występ na Hawajach ale życie (czytaj finanse) nieco te plany skorygowały.

Tymi słowami kończyła się poprzednia relacja niezrównanego Roberta Stępniaka; pora na opis zawodów oraz obiecany plan przygotowań.



Ironman Switzerland.
Blisko 2,5 tysiąca zgłoszeń.
Kolejne wielkie święto triathlonu w Europie.
Na miejsce przyjechałem w piątek wieczorem (dwa dni przed startem). Spanie na campingu, gdzie namioty stoją upchane jeden przy drugim niczym sardynki w puszce. Brak przestrzeni życiowej i kosmiczne opłaty rekompensował przepiękny widok na zurichskie jezioro. Niestety, tym razem nie przyjechałem tam dla widokówkowych krajobrazów. Samopoczucie też nie było najlepsze.

Sobotę rozpocząłem od łykania aspiryny i czułem jak jakieś choróbsko wisi w powietrzu. W przeddzień startu tylko lekki rozjazd rowerem, dosłownie 30 kilometrowy spacerek pomiędzy setkami ludzi startującymi w triathlonie olimpijskim. Potem wycieczka do centrum, obowiązkowa wizyta na triathlonowych targach i o 21.30 spanie. Z tym spaniem przed startem to u mnie jest różnie. Cykora mam takiego, że budzę się co chwilę i zazdroszczę wszystkim, którzy jutro nie będą musieli tego przechodzić co ja.

Pobudka trochę wcześniej niż bym sobie tego życzył ale spróbujcie spać normalnie na polu namiotowym. Wystarczy, że sąsiad z boku puści bąka i już cztery namioty dookoła są na nogach. Lekkie śniadanie (chleb z miodem, herbata) i spacer na start. Adrenaliną mógłbym obdarować pół Szwajcarii. Napięcie potęguje latający nad głowami helikopter ekipy tv.

Do pierwszej linii ,,frontu” dotarłem (tzn. przepchałem się przez tłumy) trzy minuty przed startem. Wyobraźcie sobie jakie więc było moje zdziwienie, kiedy w minutę później wszyscy zaczęli płynąć. Popaprani Szwajcarzy - pomyślałem sobie. Niby tacy skrupulatni, najlepsze zegarki na świecie a nas startują przed czasem. Zapomniałem tylko o jednym o czym mówiła w mi w przeddzień Uli (Urlike Fuhrmann), która była na odprawie, że start jest z wody, około stu metrów od brzegu. Zanim się zorientowałem mój włączony ,,Polar” pokazywał mi tak wysokie HR, że myślałem iż się zepsuł. Chociaż coś mi nie pasowało od samego początku. Po pierwsze było za luźno, nikt się specjalnie nie rozpychał, a po drugie... byłem za bardzo w czubie stawki. Jak już nastąpił prawdziwy start (punkt 7:00!) wszystko wróciło do ironmanowej normy. Każdy po każdym, byle by do przodu. Fala, jak na tak wczesną porę dnia dosyć spora. Ale po równo godzinie byłem na brzegu. Średnie HR - 160.

Wyścig kolarski przez pierwsze 20 km przebiegał po płaskim terenie wzdłuż jeziora. Zawsze staram się nie poddać emocjom i zachować zdrowy rozsadek. Jadę jednak i tak ponad 40 km/h. Ale kurde inni jadą jeszcze szybciej! A niech sobie jadą. Gdzieś w końcu ich musi zablokować. Żaden mi na Normanna Stadlera nie wyglądał. Po blisko półgodzinie jazdy trzeba było skręcić w lewo i zaraz się zaczęło. Góra, zjazd, góra i tak non stop. Podjazdy mi pasowały. Zwłaszcza, jak mijałem tych cwaniaków z ,,płaskiego”. Niestety gorzej było na zjazdach. A zwłaszcza na takim, gdzie bez pedałowania zasuwało się ponad 70 km/h. Dopiero wtedy zrozumiałem znaki zakazujące używania lemondówy. Ponadto zaczął siąpić lekki deszczyk.

Na moim pożyczony na wyścig rowerze zaopatrzonym w głaciutkie szytki i karbonowe koła nabrałem prędkości ponad 70 km/h. Za chwilę miał nastąpić skręt o 90° w lewo. I nie było by nic w tym nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że mój przepiękny ,,Felt” nie chciał za bardzo hamować. Hamował ale nie na tyle bym był w stanie wytracić prędkość i bezpiecznie skręcić. Przerażony? Mało powiedziane. Byłem po prostu (przepraszam za wyrażenie) osrany. W ostatniej chwili zobaczyłem pod nieco łagodniejszym kątem zakręt pod górkę w prawo. Klocki na maksa, koło się ślizgało i... wpadłem na betonowe ogrodzenie. Do dzisiaj nie chce mi się wierzyć, że zarówno ja, jak i rower wyszliśmy z tego bez szwanku. Na następnej pętli byłem bez wątpienia najwolniej zjeżdżającym uczestnikiem zawodów.



Jeszcze jedno ,,fajne” zdarzenie przytrafiło mi się na długiej prostej w okolicy strefy zmian. Jadący przede mną (10 metrów było zachowane, spokojnie) gość zepchnął na barierki ochronne faceta, który jechał po jego prawej stronie. Kompletny palant. Wyglądało, jakby zobaczył kogoś znajomego i chciał do niego zjechać przybić piątkę. Makabryczny widok. Obaj upadli i zaczęli szorować asfalt. Jechałem ponad cztery dychy i nie miałem nawet szans przełożyć rąk na manetki. Kolejny cud sprawił, że rozsunęli się na tyle, że można było minąć ich środkiem. Uff! Wiedziałem, że limit szczęścia mam już wykorzystany. Ostatecznie wyścig kolarski skończyłem szczęśliwie z czasem 4:57,01. Życiówka!

Szybka zmiana butów (bez skarpet, bo przemokły, jak padało – pamiętajcie, buty zawsze do góry podeszwą!) i ruszyłem do biegu.

Mięśnie czwórgłowe ud zaczęły niepokojąco pulsować ale byłem dobrej myśli. Niestety po półtora kilometra pojawiły się już skurcze. Dupa. Dupa blada pomyślałem. Usiadłem na ziemi i zacząłem je rozmasowywać. Trochę to trwało. Potem wstałem i powoli zacząłem iść. Następnie lekki truchcik i w końcu zacząłem znowu normalnie biec. Hurra! Przeszło. Biegło mi się później, jak nigdy przedtem. Czułem, że mnie dosłownie niesie. I w dodatku super trasa. Wszędzie pełno ludzi, cztery pętle, tak jak lubię. Kończę z czasem, teraz uwaga... 3:01,34. Średnie Hr - 153.
Znowu życiówka!

Ostateczny czas mojej przygody z Ironmanem w Zurichu to 9:01,55.

Pierwszy w kategorii, dwudziesty piąty w open.

Szczęśliwy, jak nigdy dotąd. Przed wyjazdem brałbym ten wynik w ciemno. Teraz z perspektywy czasu patrzę na tą jedną minutę i pięćdziesiąt pięć sekund i mam lekki niedosyt.
Był to mój dziesiąty start na długim dystansie.
Na drugi dzień podczas uroczystego wręczania nagród (w moim przypadku była to drewniana tabliczka, pudełeczko multiwitamin, jakiś krem i ... śniadaniowe płatki?!) z łezką w oku przemilczałem chwilę kiedy wyczytywano moje nazwisko do startu na Hawajach.



Po powrocie do Polski i tygodniowym odpoczynku w górach startowałem jeszcze w kilku triathlonach, a we wrześniu zakończyłem sezon.

***

A teraz obiecane mikrocykle Roberta:

Od tego zaczął; do połowy stycznia:

Trzeci tydzień mezocyklu z wprowadzonym drugim zakresem:

Przykładowy tydzień czwartego mezocyklu sprzed BPS-u:

Tydzień przed zawodami w Suszu (113 km):


Legenda:
nn-nogi, rr-ramiona, p-przerwa, "+"-trening łączony (dodatkowo zaznaczony kolorem), k-kraul, d-delfin, g-grzbiet, zm-zmienny, ż-żabka, P-płetwy, 1,2,3,4 - kolejne długości basenu wg. stylu zmiennego, T-tempo, SW-swobodnie, W-wiosła (łapki)

środa, 9 grudnia 2009

Ironman Zurich 2009

Ironman Zurich 2009 - relacja zwycięzcy.
Część pierwsza - przygotowania.


Pora przedstawić kogoś, kto jest naszym najlepszym polskim ironmanem.
Nie patrząc na zasługi, patrząc na wynik sportowy, a ten wygląda imponująco.

Pragnę przedstawić relację niezwykle skromnego i pracowitego Roberta Stępniaka.

W następnej relacji pokażę plan treningowy, który pozwolił mi upowszechnić, aby każdy mógł zobaczyć jak trenuje mistrz "z naszego podwórka" i odnaleźć w tym inspirację oraz przedstawię relację z samych zawodów - Ironman w Zurichu.
Jak to mówią w reklamie: czytajcie "im226"!

Dzisiaj zapraszam do relacji z przygotowań.

***



Rok przerwy w treningach.
Sprawy zawodowe, organizacja zawodów w Borównie i kilka jeszcze innych rzeczy sprawiły, że w 2008 roku udało mi się potrenować tylko do lutego. Mógłbym jeszcze, jak to się potocznie mówi ,,rzeźbić” i trenować po łebkach ale po co? Robić coś byle jak, nie ma w przypadku sportu sensu. Przynajmniej dla mnie. Gdybym w innych dziedzinach życia, np. w biznesie był tak ambitny i solidny, jak w sporcie to Kulczyk, czy Solorz mogli by u mnie praktykować. Ale wróćmy do tematu. Dzięki przychylności niebios wszystkie priorytetowe sprawy związane z sezonem 2008 udało się pomyślnie zamknąć i od grudnia mogłem z czystym sumieniem ruszyć do boju. Do mojego ulubionego stylu życia, który dostarcza mi tyle satysfakcji i radości, że nie jestem w stanie tego opisać.

Pierwszy dzień ostatniego miesiąca w roku był punktem wyjścia. Koniec z drinkami, piwem, wieczornym oglądaniem filmów, kasynem i innymi uciechami. Włączam wariant pokutniczo ascetyczny. Spanie o 22.00 pobudka o 5.30. I tak przez pięć dni w tygodniu. W sobotę i niedzielę leniuchowanie do 7.30, maksymalnie 8.00.

Plany treningowe układałem w mezocyklach sześciotygodniowych. Trochę je ewentualnie później modyfikowałem. Grudzień to miesiąc wprowadzający . Bez olbrzymich dawek kilometrażowych i oczywiście bardzo spokojnie. Tylko "tlen". Nawet podbiegi i podjazdy robiłem bardzo spokojnie, żeby się przypadkiem nie zmęczyć i za bardzo nie spocić.

Na tym pierwszym etapie w skali miesiąca udało mi się przepłynąć 56,6 km, przejechać na rowerze 800 km i przebiec 250 km. W tygodniu wypadało po pięć jednostek pływania, cztery, do pięciu jednostek kolarskich i tyle samo biegowych.

Dodatkowo raz w tygodniu obowiązkowo zaliczałem siłownię. Taki trening stricte ogólnorozwojowy, z uwzględnieniem wszystkich partii mięśniowych, najczęściej zaraz po basenie. Serie na górne partie przeplatałem z partiami dolnymi, a na koniec mięśnie brzucha i grzbietu. Brzuch i grzbiet starałem się zresztą dodatkowo katować każdego dnia.


W połowie stycznia zmieniałem plany. Kolejny mezocykl. Dłuższe treningi, więcej siły (wiosła (tzw. łapki - przyp. DS) na pływalni, spokojne podjazdy na rowerze, cross pasywny w bieganiu).
Siłownia klasyczna też pozostawała.
Corocznie cały ten cykl nieco mi zaburzał wyjazd z pracy na obóz narciarski do Bukowiny.
Poza obowiązkowymi nartami i snowboardem koncentrowałem się głównie na treningach biegowych i rowerowych. Basen ewentualnie co trzeci dzień, o ile w COS-ie w Zakopcu było wolne miejsce. Nowy Aquapark w Bukowinie nie dawał bowiem możliwości na normalny trening. Przy takiej olbrzymiej inwestycji nikt z inwestorów nie wpadł bowiem na pomysł aby zrobić kilka torów dla ludzi, którzy nie tylko lubią pławić się w termach i zjeżdżać w rynnie ale mają ochotę zwyczajnie popływać.

Zresztą mój pobyt zatytułowany "Bukowina Tatrzańska 2009” nie należał do najlepszych. Najpierw lekkie zaziębienie. Dla świętego spokoju przeleżałem jeden dzień w łóżku. Niby przeszło. Poczułem się na tyle mocny, że następnego dnia w niedzielę, pół dnia jeździłem ostro na nartach (no nie szło się oprzeć, lekki mrozik, bezchmurne niebo, i górka przygotowana ratrakiem na tzw. "sztruksik”), a po południu 28 km wybiegania po terenie co tu dużo mówić nie płaskim (Bukowina, Jurgów, Łysa Polana, Bukowina – polecam!). No i wieczorem było jeszcze prawie wszystko o.k. Gorzej na drugi dzień. Umierałem. Cudem dotrwałem do końca obozu, a potem ... leżałem jeszcze w domowych pieleszach przez ponad tydzień!
No, ale tak to już jest u dziadków po czterdziestce. Myślałem, że będę wyjątkiem ale nie byłem. Znajomy na moje rozterki zdrowotne powiedział tak:
- Długo przechodziłeś przeziębienie? No to już się z tym teraz pogódź, bo tak będzie zawsze.
Bardzo śmieszne!

Po takim okresie kiedy nie możesz trenować i potrzebujesz znowu kilku dni aby organizm wszedł na normalne obroty kilkakrotnie zadawałem sobie pytanie, czy aby ten pomysł ze startem w Zurichu nie zakończy się spektakularną porażką?

I na dobitkę, po powrocie na jednym z treningów rowerowych spotkałem Sylwka Szmyda, najlepszego obecnie polskiego kolarza jeżdżącego w zawodowym peletonie. Dla niego domyślam się, że to był zwykły rozjazd ale ja ledwo nadążałem. Gdybym miał chociaż szansę wskoczyć mu na "koło” to by nie było problemu. Ale nie, jechaliśmy obok siebie i gadaliśmy. No może ja za bardzo rozmowny to nie byłem i ograniczałem się do krótkich odpowiedzi starając się ukryć w głosie coraz większą zadyszkę.

Realizacja treningów w tym drugim okresie przygotowań zmieniła się głównie pod kątem ilości "przetrenowanych kilometrów” (w całym mezocyklu - pływanie: 80 km, rower: 1100 km ,bieg: 450 km). Intensywność wzrosła niewiele.



Kolejny etap, to już nieco większe podkręcanie tempa (m. in. II zakresy intensywności, biegi z narastającą prędkością) z zachowaniem dotychczasowego kilometraża, a nawet z jego wzrostem (głównie na rowerze).

Wprowadzenie drugiego zakresu to dla mnie bardzo ważna sprawa. Po tych treningach widać też, jak się przepracowało miniony kwartał. Zwłaszcza w bieganiu, gdzie warunki pogodowe nie mają takiego wpływu na przebieg zajęć Na rowerze drugi zakres realizowałem stosując raczej te same ilości przejechanych kilometrów (od 40 do 70), w bieganiu natomiast z każdym treningiem zwiększałem ilość przebiegniętych kilometrów w WB2 o dwa (np. trening w jednym tygodniu 12 km WB2, w następnym 14 km itd.). Maksymalnie 18 km. Lubiłem tę formę wysiłku i zawsze miałem po jej zrealizowaniu dużo wewnętrznej satysfakcji.

Oczywiście na pływalni tempo też wzrosło, ale mam tę świadomość, że pływaka ze mnie się już nie zrobi. Trenując swego czasu pod okiem trenera Borowicza, wychowanka takiej gwiazdy naszego pływania, jak Alicja Pęczak zdałem sobie sprawę ile trzeba włożyć pracy i ile mnie to kosztowało aby na 400 lub 1500 m urwać kilka sekund. Na szczęście w Ironmanie pływanie nie jest aż tak istotne. No, ale za to o sprincie i olimpijce to tacy goście jak ja mogą naprawdę zapomnieć albo traktować je jako przerywniki i przetarcia przed głównym startem.

Przepływane, przejechane i przebiegnięte kilometry w tym okresie przygotowawczym wyglądały następująco: pływanie: 100 km, rower: 1700 km, bieg: 520 km.


Trzy pierwsze etapy miałem już za sobą i dzięki Bogu odbyły się one bezproblemowo (z wyjątkiem wspomnianego powyżej przeziębienia na żadne inne dolegliwości nie mogłem się uskarżać, no może jeszcze tylko na bardzo niski poziom hemoglobiny i hematokrytu). Tak więc do najtrudniejszego, czwartego mezocyklu, przystąpiłem można powiedzieć w pełni sił. Na samo wspomnienie tego okresu mam ciarki na plecach. Nie było tam bowiem już miejsca na zabawę i opier...lanie.
Chcąc później spijać śmietankę teraz trzeba było "upuścić nieco krwi”. Treningi tempowe, na zakładkę, mocne podjazdy pod różne kąty nachylenia trasy w seriach po dwadzieścia razy, to elementy bez których roczny plan treningowy nie ma sensu. Trochę odpuściłem z kilometrami (ale nie za wiele) kosztem intensywności wykonywanych ćwiczeń. Nadzieja jaka mi wówczas przyświecała sprowadzała się do stwierdzenia, że potem będzie już tylko lżej i że za chwilę pojawią się pierwsze kontrolne starty.

No i z końcem maja nadszedł ten długo wyczekiwany okres bezpośredniego przygotowania startowego. Bardzo ograniczałem w nim intensywność w tygodniu, realizując najwyżej elementy drugiego zakresu ale za to starałem się w każdy weekend startować kontrolnie w wyścigach kolarskich lub w biegach ulicznych. W planach miałem także duathlon, ale coś, nie pamiętam już co, pokrzyżowało mi plany.

Pierwszy start w tym okresie miałem 30 maja. "Dyszka” w Kowalewie Pomorskim na atestowanej trasie w deszczu. Czas - 34:41. Całkiem nieźle. Planowałem złamać 35 minut i się udało.

Z nastaniem dni czerwcowych i pojawieniem się pierwszych zawodów triathlonowych próbuję swoich sił na różnego rodzaju dystansach z crossduathlonem włącznie. Przyznam się, że w crossduathlonie startowałem w po raz pierwszy i bardzo mile to wspominam. Zawsze jakaś odmiana i nowe doświadczenie.



Również po raz pierwszy w życiu przyszło mi się zmierzyć z dystansem 70.3. I co tu dużo mówić, piąte miejsce na Mistrzostwach Polski dla czterdziestoletniego dziadziusia było super nagrodą.
I na deser pokonanie na ostatnich kilometrach Darka Czyżowicza, ikonę polskiego triathlonu było wisienką na torcie.

Docelowy start w pierwszej części sezonu przypadał na dzień 12 lipca (oczywiście planowałem jeszcze jeden występ na Hawajach ale życie, czytaj: finanse) nieco te plany skorygowały.

piątek, 4 grudnia 2009

Chrissie Wellington – kobiecy fenomen

Kobiecy sport z reguły jest spychany na drugi plan i często pomijany.
Na szczęście powoli się to zmienia. Szczególnie w triathlonie, w wydaniu najtrudniejszym, ironman'owym, uwaga mediów częściej skupia się na kategorii kobiecej niż na męskiej, a to za sprawą największego kobiecego, światowego talentu, który wznosi się ponad innymi – Chrissie Wellington.



To właśnie ona, zwana przez znajomych „Muppet”, jest największą siłą triathlonu ostatnich lat, na dodatek niepokonaną od kilku lat.
Trzeci raz z rzędu wygrała zawody Mistrzostw Świata na dystansie ironman na Hawajach (226 km), a jej czas 8:54:02 zmienił obowiązujący od 17 lat, od 1992, rekord Pauli Newby-Frazier.

Przypatrzmy się najlepszej triatlonistce świata i czerpmy z jej dokonań inspirację do własnych treningów i sukcesów.

Chrissie urodziła się 18 lutego 1977 roku w Suffolk, w Anglii.
Podczas uczęszczania do szkoły porzuciła gimnastykę i rozpoczęła naukę pływania. Trenowała 4 razy w tygodniu w pływackim klubie Thetford Dolphins, a potem reprezentowała Uniwersytet w Birmingham w pływaniu, aż do jego ukończenia w 1998 roku.
Po ukończeniu nauki podróżowała po świecie (Azja, Afryka, Australia, Nowa Zelandia), jak sama przyznaje: „to otwierało moje oczy na wszystkie problemy świata”.



Wróciwszy do szkoły (Uniwersytet w Manchester) zajęła się nauką - otrzymała dyplom MA i rozpoczęła pracę w brytyjskiej agencji DEFRA (the Department for Environment, Food and Rural Affairs). Zajmowała się rekonstrukcją i higieną środowiska.
W tym czasie przebiegła maraton w Londynie w 3:08:17 (kwiecień 2002).
Rozczarowana biurokracją wyjechała do Nepalu (2004 i 2005, w sumie 16 miesięcy).

W maju w 2004 roku wystartowała w swoim pierwszym sprinterskim triathlonie w Anglii i ukończyła go na trzeciej pozycji, a dwa miesiące później wygrała sprint w Eton (dwa razy w cyklu zawodów).

W Nepalu w Kathmandu rozpoczęła pracę w rządowej agencji, gdzie kierowała kampanią środowiskową. W międzyczasie codziennie jeździła na rowerze wokół Kathmandu, a także biegała. To pewnie tam odkryła swoje powołanie do sportów wytrzymałościowych i tęsknotę za wygrywaniem.

W lutym 2006 wystartowała w rajdzie przygodowym Coast to Coast w Alpach i mimo braku doświadczenia kajakowego była druga na mecie.
Zakwalifikowała się także do Mistrzostw Świata ITU wygrywając dystans olimpijski w Anglii.
Wygrała swoją kategorię wiekową ponad 4 minuty nad rywalkami.
W tym czasie trenowała po 20 godzin tygodniowo mimo pracy na pełny etat.



W 2007 spotkała swojego trenera Bretta Suttona (niestety dzisiaj jego nazwisko jest powiązane z kilkoma przypadkami dopingowymi, co nie kładzie żadnego cienia na Chrissie, ale na zawodzie trenerskim), przyłączyła się grupy TBB, zostawiła pracę i stała się profesjonalną i zawodową triathlonistką, co potwierdziła wygrywając zawody na dystansie olimpijskim.

Jej pierwsza próba sił na dystansie „połówkowym” nie wypadła tak dobrze jak planowała. Jej występ na górskiej trasie i problemy z przerzutką skończył się wymuszoną wspinaczką na wyższych biegach niż normalnie. Wyścig ukończyła na 5-tym miejscu.
Sześć dni później wygrała triathlon w Zurichu.

W tym samym roku poleciała na Hawaje, i stało się:
po raz pierwszy w historii debiutantka wygrała Mistrzostwa Świata
.

W 2008 roku wygrała zawody w Australii, a końcowe 42 kilometry pokonało szybciej od niej tylko dwóch mężczyzn (czas maratonu: 3:01:53).
Wygrała potem Mistrzostwa Europy we Frankfurcie.
Potem po raz drugi wystartowała w triathlonie Alpe d'Huez, który wygrała, jak i poprzedniego roku.

Na Mistrzostwach Świata już nie była nieznaną dziewczyną. Była faworytką.
Niestety, podczas wyścigu rowerowego przebiła dętkę, co kosztowało ją blisko 10 minut straty i dopiero pomoc Rebecki Keat (podanie naboju CO2) pozwoliło jej wrócić na trasę i po raz drugi wygrać zawody Mistrzostw Świata.

W 2009 roku znowu wygrała zawody Ironman Australia, potem „połówkę” w Kansas, a potem, w czerwcu wygrała zawody Quelle Challenge w Roth (8:31:59).
W końcu pojawiła się na Hawajach jako zdecydowana faworytka i nie zawiodła pokładanych w niej nadziei. Nie tylko wygrała trzeci raz z rzędu, ale ustanowiła nowy, wspaniały rekord.
Na mecie była 35 minut za zwycięzcą i ledwie 21 mężczyzn dało jej radę.



Posypały się tytuły: sportowca miesiąca (US Sports Academy), a nawet roku (Sunday Times). Wtedy powiedziała, że jest dumna reprezentując kobiety w sporcie, a szczególnie dumna reprezentując triathlon.

Plany na przyszłość: złoto olimpijskie!
Pragnie tego dokonać w Londynie w 2012 roku i to nie w triathlonie, bo na igrzyskach obowiązują dystanse olimpijskie 1,5/40/10 km, ale w kolarstwie, w jeździe na czas.
Pragnie dokonać tego wzorując się Rebecką Romero (wioślarstwo 2004, kolarstwo 2008).

Przypatrując się jej dokonaniom nie jest bez szans, wręcz przeciwnie już jest kandydatka do złota. Tym bardziej, że trasę 180 km na Hawajach, w ramach triathlonu, pokonała ze średnią 39 km/h, a zwyciężczyni czasówki z Pekinu (2008), Karen Armstrong, trasę 24 km pokonała ze średnią 40,5 km/h.

I mimo jej sukcesów jedno wydaje się pewne: przyciąga uwagę mediów do siebie, do kobiecego sportu i do triathlonu oraz do kobiecego kolarstwa.

Dom ma w południowo-zachodnim Londynie, w Putney, ale większość czasu spędza na obozach w Colorado.
Jej tygodniowy reżim treningowy to ponad 40 godzin zajęć.
Pobiera przy tym 4000 kcal na dobę (waży ok. 60 kg/170 cm) i jak sama przyznaje, nie jest obsesyjna w przestrzeganiu diety (dużo węglowodanów jako podstawowe paliwo), ale unika „śmieciowego jedzenia”.
Okazjonalnie sięga po niekonwencjonalne metody treningu, np. „na pusty żołądek”, by przyzwyczaić organizm do deficytu kalorii podczas wyścigu, ale nikomu tego nie poleca, to jej osobisty trening.
Także doświadczania bólu podczas treningu, gdyż wie, że ból ten będzie jej towarzyszył podczas zawodów, a chce być przygotowana na wszystkie ewentualności.

Jej menadżer, Ben Mansford, podkreśla, że jest niesamowicie silna psychicznie.

I to by było pokrótce tyle o najwspanialszej triatlonistce ostatnich lat.
Oczekując na kolejne doniesienia ze świata triathlonu życzę jej dalszych sukcesów wraz z milionami oddanych kibiców i fanów na świecie.

p.s.
W sierpniu tego roku amerykański magazyn „Triathlete” podał, że zakończyła się współpraca między Chrissie Wellington, a jej trenerem Simonem Lessing. Wellington oświadczyła wówczas, że do Mistrzostw Świata będzie przygotowywała się sama.
Ani Chrissie, ani Simon nie chcieli tego komentować.

Więcej o Chrissie Wellington i ciekawostkach z jej życia przeczytacie na stronie www

O epizodzie łączącym ją z IM 2010: tutaj

p.s. 2
6 stycznia 2010 Chrissie została wypuszczona do domu po operacji nadgarstka. Kontuzji nabawiła się 2 stycznia po wypadku na rowerze.
Jak sama napisała:
“The fall resulted in a few broken fingers and bones in my hand, wrist and arm. I underwent an operation on Monday 4 January to insert some wires in my wrist. The operation was a success and I am back home today. I should be out of plaster within 6 weeks. The good news is I will be staying in the Uk for the TCR Show and the 220 Awards Dinner so I look forward to seeing as many of you as possible over those days in February (13th/14th).”

***

Zdjęcia pochodzą z galerii z jej strony.


podobało się, skorzystałeś? postaw kawę autorowi