ogrom wiedzy za darmo, ale dorzuć się na kawę



poniedziałek, 24 września 2007

Zimno i adaptacja

Reakcje organizmu w niskich temperaturach i adaptacja do nich.

Jeżeli jest zimno nasz organizm stara się zwiększyć produkcję ciepła i zmniejszyć jego oddawanie. Najbardziej znaczącym mechanizmem jest zwężenie naczyń podskórnych, szczególnie kończyn - głównie palców rąk i nóg. Krew płynie głównie żyłami głębokimi nagrzewając się od tętnic oraz przez organy wewnętrzne i mięśnie, co spowodowane jest zwiększeniem produkcji ciepła. Wzrasta metabolizm ustrojowy wydatnie mobilizując węglowodany i tłuszcze.

Obniżenie temperatury wewnętrznej i temperatury mięśni poniżej poziomu optymalnego prowadzi do obniżenia pochłaniania tlenu i spadku wydolności. Wychłodzenie pracujących mięśni zaburza procesy koordynacyjne, obniża szybkość skurczu i poziom siły,spada zdolność efektywnego kierowania swoimi poczynaniami.

Na przechłodzenie organizmu obok zimna decydująco wpływa działanie wiatru oraz wilgotność powietrza.

Skutecznym środkiem zapobiegawczym przeciwko wiejącym wiatrom i niskim temperaturom jest intensywna praca, ale należy pamiętać, że każdy skurcz mięśnia to większy wydatek energetyczny.

Dodatkowym czynnikiem jest wilgotność powietrza. Zimno i duża wilgotność potęgują swoje działanie obniżając odczuwanie temperatury. Zawodnicy wytrzymałościowi, czy to na treningu,czy też na zawodach powinni zwracać dużą uwagę na drugą połowę dystansu, kiedy to zostają wyczerpane zasoby glikogenu oraz postępuje odwodnienie, co zmusza do spadku intensywności. Grozi wówczas przechłodzenie organizmu.
Do odmrożeń dochodzi przy niekorzystnym współoddziaływaniu niskiej temperatury i wiatru, a co gorsza następuje wówczas zablokowanie nerwów sensorycznych i osobnik nie zdaje sobie sprawy, że nastąpiło odmrożenie, i że może się pogłębiać.

Im większe nagromadzenie tłuszczu, tym lepsze znoszenie zimna, ale praca, zwłaszcza ta długotrwała ogranicza wykorzystanie tłuszczu poprzez zwężenie tkanek podskórnych, gdzie jest największe jego nagromadzenie.

Adaptacja do zimna,przebiega podobnie do reakcji na wysiłek fizyczny - po okresie deficytu następuje ogólny wzrost mocy wewnętrznych struktur komórkowych produkujących ciepło. Pod wpływem zimna nasila się działanie tarczycy, która produkuje tyroksynę, co pomaga zwiększyć moc utleniania w mitochondriach.

Szczególnie efektywnie proces adaptacji przebiega w połączeniu z intensywną pracą fizyczną. Trening zwiększa sprawność termoregulacyjną i celową, dowolną pracę mięśni. Niestety, jeżeli chodzi o energetykę działania mięśni, to produkcja ciepła i trening wykluczają się wzajemnie. Dlatego nie można tych dwóch rzeczy doskonalić oddzielnie, co chyba w przypadku biegacza nie ma miejsca. I bardzo dobrze, bo gdy organizm staje przed wyborem najbardziej efektywnej adaptacji,to dokonuje tego przez kompromis produkcji ciepła z mięśni oraz sprawność termoregulacyjną.

Gorąco i adaptacja

Reakcje organizmu w wysokich temperaturach i adaptacja do nich.


Zajmijmy się teraz przegrzaniem, którego pierwszymi objawami spowodowanymi utratą wody z organizmu wraz z mikroelementami (brak znaczącego chłodzenia przez parowanie) są kurcze mięśni, zwłaszcza tych obciążonych pracą, a najczęściej pojawiające się na kończynach dolnych. Dalszymi dolegliwościami, które mogą wystąpić, są: wymioty,zawroty głowy, gwałtowny wzrost tętna, spadek ciśnienia, aż do utraty przytomności.

Kiedy temperatura otoczenia osiąga temperaturę ciała przestaje zachodzić oddawanie ciepła drogą konwekcji i promieniowania, a zaczyna się proces odwrotny - uzyskiwanie dodatkowego ciepła. Organizm broni się przed tym. Krew zwiększa swój przepływ w skórze kosztem organów wewnętrznych. Pociąga to za sobą zwiększenie objętości krążącej krwi,aby ciśnienie jej zostało zachowane i wzmógł się proces parowania. Prowadzi to do zmniejszenia krążenia żylnego i do spadku objętości skurczowej serca, co organizm kompensuje zwiększając częstotliwość skurczów. Redukcja ilości dostarczanej krwi do organów wewnętrznych wpływa na spadek dostarczania do nich tlenu. A przecież biegi długodystansowe opierają się na procesach tlenowych pozyskiwania energii do pracy!

A teraz kilka ciekawostek,które można sobie wyliczyć odpowiednio uważnie analizując dane antropologiczne. Osoby smukłe z długimi, cienkimi kończynami łatwiej znoszą ciepło i równie łatwo oddają jego nadmiar, natomiast osoby ze zwiększoną tkanką tłuszczową łatwiej znoszą zimno. Kobiety ze względu na wyższy stosunek powierzchni ciała do jego masy niż mężczyźni łatwiej znoszą gorącą i wilgotną pogodę, natomiast mężczyźni - suchą.

Podczas trenowania w gorące dni oddajemy poprzez parowanie od 2 do nawet 10 litrów wody. Krew gęstnieje,zmniejsza się objętość wyrzutowa serca, wzrasta temperatura ciała, etc., etc. aż do rezygnacji z podjętego wysiłku lub utraty przytomności z powodu przegrzania.

Co ciekawe wzrost utraty wody nie wpływa na pocenie się, co może tylko potęgować efekt przegrzania. Człowiek może dość długo głodować i stracić aż 90% tłuszczu i 50% białka komórkowego, ale utrata tylko 10% wody powoduje zmiany groźne dla życia.
Odwodnienie wpływa na utratę elektrolitów, a znaczna utrata sodu negatywnie oddziaływuje na centralny układ nerwowy. Pragnienie nie jest dobrym sygnałem odwodnienia, gdyż pojawia się w momencie ok. 2% spadku masy ciała na skutek utraty płynów. A już 3% spadku masy ciała na skutek utraty płynów stanowi punkt krytyczny. Od tego momentu wyraźnie spada wydolność. Wraz z rosnącym deficytem wody utrudnione zostaje pocenie (u sportowców wytrzymałościowych intensywność pocenia się może sięgnąć nawet do 3,5 l/godz.), co prowadzi do dalszego przegrzania, itp., itd., a gdy temperatura wewnętrzna przekroczy 38°C termoregulacja ulega zaburzeniu i jej dalszy wzrost nie pobudza wydzielania potu.
Dopuszczalna i bezpieczna zmiana temperatury wewnętrznej człowieka wynosi zaledwie 1°C. Zmiana temperatury już o 2°C prowadzi do zakłócenia procesów metabolicznych i upośledzenia działania komórek i narządów. I to zarówno wzrost jak i spadek. Po przekroczeniu temperatury 42°C uszkodzeniu ulegają struktury białkowe organizmu.

Bardzo istotnym czynnikiem jest wilgotność powietrza. Im większa, tym odczuwane subiektywnie gorąco zachodzi przy niższych temperaturach. Jeżeli jest duża wilgotność proces parowania, a więc chłodzenia, zostaje zakłócony - oddawanie ciepła zostaje utrudnione, temperatura ciała wzrasta, obciążenie układu oddechowego i krążenia rośnie, odnowa staje się wolniejsza. Dlatego łatwiej znieść wysoką temperaturę o niskiej wilgotności, niż niską o wilgotności dość dużej.

Do warunków gorąca i dużej wilgotności można się zaadoptować. Następuje to poprzez usprawnienie drogi przesyłania bodźców z termoreceptorów do podwzgórza, działania podwzgórza oraz pobudzenia mechanizmów parowania i krążenia. Zmiany przystosowawcze idą w stronę rozwoju mechanizmów oddawania ciepła, albowiem im lepiej ten układ funkcjonuje, tym możemy wykonywać intensywniejszą pracę, wyższy może być dopuszczalny poziom produkcji ciepła. Wzrost aktywności gruczołów potowych „wytrenowanych” systematycznym wysiłkiem pozwala na mniejszą ilości krwi przepływającej przez skórę, co pozwala zwiększyć jej krążenie w organach wewnętrznych. Osoby wytrenowane łatwiej się pocą i wydalają więcej potu od osób niewytrenowanych, a jednocześnie mniej wydalają w pocie elektrolitów, co pozwala im na dłuższą i intensywniejszą pracę.

Adaptacja do gorąca z reguły nie trwa dłużej niż dwa tygodnie i z reguły nie jest krótsza niż tydzień. Tym można tłumaczyć rezygnację zawodników z zawodów podczas gwałtownego ocieplenia po okresach względnie niskich temperatur. Podczas pierwszych adaptacyjnych dni do gorąca może istotnie wzrosnąć zapotrzebowanie na sód, który dostarczamy organizmowi jako chlorek sodu, czyli sól kuchenną. Po tygodniu lub dwóch nie jest już to konieczne, albowiem ilość wydalanego sodu wraz z potem i tak spada. Systematyczny trening w warunkach gorąca podwyższa próg czułości termoreceptorów - zaczynamy się szybciej pocić i obficiej, a jednocześnie nie obniżamy intensywności pracy.

Najbardziej skutecznym sposobem adaptacji do gorąca jest połączenie oddziaływania wysokiej temperatury i długotrwałego wysiłku wraz z racjonalnym uzupełnianiem płynów, często w dość dużej objętości.

Należy uważać podczas zawodów na końcowy finisz. Może on być nawet przyczyną zapaści.

środa, 19 września 2007

Pogoda a trenowanie

Raz ciepło, raz zimno, czyli w jaki sposób upały i mrozy wpływają na trening.

Człowiek jest „maszyną energetyczną” o bardzo niskim stopniu efektywności. Energia czerpana z pożywienia jest przekształcana w pracę użyteczną mięśni w ok. 20%. Reszta, a więc prawie 80% jest zamieniana na ciepło.
Pojawia się przy tym pewna zagadka do rozwiązania - co zrobić gdy na dworze jest gorąco i tego ciepła jest za dużo, a jak postąpić gdy jest zimno i ciepła wytwarzamy zbyt mało?

W normalnych warunkach nie ma problemu, nadmiar ciepła wydalany jest z organizmu kilkoma drogami. Najważniejszymi są:
- poprzez pot na drodze parowania,
- poprzez przenoszenie, czyli konwekcję w wyniku kontaktu skóry z powietrzem,
- przez przemieszczanie ciepła od cieplejszych tkanek do chłodniejszych wewnątrz organizmu.

Im praca wykonywana przez nas jest intensywniejsza, tym temperatura otoczenia powinna być niższa, aby przez cały czas móc subiektywnie odczuwać ciepło. I tak komfort ciepła odczuwa się w temperaturze ok. 20°C podczas siedzenia w fotelu (oczywiście z indywidualnymi preferencjami i wahnięciami o parę stopni), ale przy zwiększonym i bardzo intensywnym wysiłku taki sam komfort odczuwa się przy niższej temperaturze, która może wtedy, w skrajnym przypadku, wynosić aż ok. 13°C.

Informacja o otaczającej nas temperaturze dociera za pomocą receptorów umieszczonych na skórze (z tym że receptory ciepła położone są głębiej niż zimna) do mózgu, do podwzgórza i tam w zależności od pobudzenia przedniej lub tylnej części włączane są mechanizmy oddawania lub produkowania ciepła, co prowadzi do naruszenia równowagi termoregulacyjnej i do spadku wydolności organizmu. Spośród wielu sportowców, to właśnie ci, którzy specjalizują się w dyscyplinach wytrzymałościowych szczególnie narażeni są na przegrzanie organizmu, a także na wychłodzenie jeżeli trenują dość długo w warunkach zimnej i wilgotnej pogody.


Jak się przygotować do treningu i startu w zawodach w wysokich i niskich temperaturach?

1. Dla gorąca:
- odpowiednio dozować intensywność i czas pracy;
- uzupełniać płyny i elektrolity;
- używać odpowiedniej odzieży;
- stopniowo adaptować organizm;
- „wsłuchiwać się” we własny organizm.

Efekty adaptacji cieplnej są specyficzne. Utrzymują się dość długo, bo aż do ok. 1 miesiąca, ale praca o niskiej intensywności nie gwarantuje dostatecznej adaptacji do pracy w wysokich temperaturach przy wysokiej intensywności.

2. Dla zimna:
- stosować odpowiednią rozgrzewkę;
- odpowiednio się ubierać (zatrzymać ciepło i nie gromadzić wilgoci);
- dostosować czas pracy i intensywność;
- „wsłuchiwać się” we własny organizm.


O wychłodzeniu wiemy mniej ze względu na niemożność przeprowadzenia badań bez narażania badanych na poważne skutki trwałej utraty zdrowia. Mimo takich niedogodności istnieją ogólne zalecania: w niskiej temperaturze i bezwietrznej pogodzie należy ubierać się dość lekko, tak aby przy wyjściu z domu odczuwać lekki chłód, ponieważ łatwiejsze warunki oddawania ciepła sprzyjają kształtowaniu wytrzymałości. Pierwszą reakcją przy zimnie jest skurcz obwodowych naczyń krwionośnych, czyli przeciwnie niż w warunkach gorąca.

Bardzo ważnym, a szczególnie podczas długotrwałych wysiłków jest przyjmowanie płynów, gdyż nawet częściowe tylko uzupełnienie może wydatnie wpłynąć na stan psychofizyczny i wydolność. Jest to zalecenie niezależne od pogody i panującej temperatury. Uzupełnianie płynów ma trzy cele:
- przeciwdziałać przegrzaniu;
- zminimalizować odwodnienie;
- uzupełnić sole mineralne i substraty energetyczne.

O specyficznych reakcjach organizmu na ciepło i zimno przeczytasz tutaj:
http://im226.blogspot.com/2007/09/zimno-i-adaptacja.html
To o zimnie.

http://im226.blogspot.com/2007/09/gorco-i-zimno-i-adaptacja.html
a to o gorącu.

piątek, 14 września 2007

Kupowanie roweru

Poniżej prezentuję tekst Piotra Leżańskiego, triatlonisty, a nawet Ironmena, z Australii, który dzieli się swoimi doświadczeniami związanymi z kupnem roweru.



Piotr Leżański
Zakup roweru


Dla wielu osób zakup roweru, szczególnie pierwszego, może się wiązać ze zgadywaniem i przypadkowym raczej niż świadomym zakupem. Dlatego też chciałbym się podzielić moimi doświadczeniami i uwagami o nabywaniu tzw. sprzętu, czyli roweru.
Oczywiście, w zależności od tego ile możemy wydać, wchodzi w grę zakup roweru nowego lub używanego. Jeśli możliwe, to bym zalecał kupno roweru nowego.

Dlaczego?
Mimo tego, że choć za tę samą cenę prawdopodobnie dostaniemy rower używany wyższej klasy, to taka oszczędność może być złudna, gdyż rower używany będzie kilkuletnim modelem, a przy spadających cenach i polepszającym się osprzęcie kilkuletni rower z najwyższej półki będzie równoważnikiem średniego modelu obecnie.
Kupując nowy rower, pracownik sklepu powinien zrobić odpowiednie pomiary i dobrać, co jest bardzo ważne, wielkość ramy, a także ustawić odpowiednio rower i zapewnić serwis gwarancyjny (przy dobrym dealu bezpłatny serwis powinien być gwarantowany przez kilka następnych lat).

Szczególnie ważny jest pierwszy serwis po ok. 1000 km kiedy to powinno się dokonać korekty pozycji; dobry sklep te usługi zapewnia bez dodatkowych opłat.
Wspomniałem pozycję i wielkość ramy. Wydaje mi się (a uczyłem się na własnych błędach, będąc teraz przy piątym rowerze) że właśnie wielkość roweru jest najważniejsza. Ramę dobiera się mierząc odległość od kroku do ziemi (najłatwiej to zrobić wkładając poziomo linijkę jak najwyżej między nogi i mierząc odległość od krawędzi linijki do ziemi).
Są różne przeliczniki tego wymiaru na wielkość ramy. Należy tylko pamiętać, że ten wymiar jest od środka osi do środka poziomej rury. Jeśli rower ma ramę compact, z lekko nachyloną rurą, to trzeba wyznaczyć zastępczą linię poziomą i zmierzyć wymiar ramy od osi pedałów do punktu, gdzie ta teoretyczna linia przecina rurę siodełka. Mając ten wymiar można szukać odpowiedniej ramy roweru.
Najłatwiej jest chyba odwiedzić kilka sklepów i dać się w każdym zmierzyć aby potwierdzić, że podany w pierwszym wymiar jest właściwy. Na odpowiednio dobranej ramie łatwo będzie się ustawić w najodpowiedniejszej pozycji.
Przy ustawianiu pozycji zawsze będzie trzeba osiągnąć jakiś kompromis pomiędzy pozycją wygodną, a taką, która pozwoli na rozwiniecie najwyższej mocy, czy też będzie najbardziej aerodynamiczna. To będzie wymagało trochę eksperymentów, samemu czy też przy pomocy pracowników sklepu. W każdym razie, przy planowanych długich jazdach komfort siedzenia jest bardzo ważny.

Jaki rower kupić – jest prosta odpowiedź na to pytanie - wyczytałem ją kiedyś w jakimś magazynie: najlepszy na jaki kogoś stać!
Wydaje się oczywiste, ale często będziemy skuszeni w naszych poszukiwaniach rowerem, który będzie dużą okazją, pozwalająca na zaoszczędzenie 30% - 50% planowanego wydatku, ale… nie będzie on tej klasy, którą byśmy chcieli lub nie będzie tak do nas dopasowany. Moja rada jest wtedy taka, aby jednak kupić rower droższy (jednak mieszczący się w założonym budżecie), ale pasujący. Na różne ulepszenia i modyfikacje wydamy pewnie więcej pieniędzy niż kupując od razu ten trochę lepszy model.
Marka roweru jest chyba bez większego znaczenia, nie wydaje mi się aby była duża różnica w jakości pomiędzy znanymi firmami jak Giant, Orbea, Trek, Bianchi, Cervelo, Colnago, Merida i wielu innymi. Ważny jest na pewno materiał ramy, czy też jej komponentów i osprzęt, czyli tzw. grupa. Niemniej jednak dobrze jest spróbować ramy kilku marek tego samego rozmiaru. Drobne różnice w geometrii ramy (kąty i długości) mogą spowodować, że jedna będzie lepiej pasowała niż inne.

Ramy różnią się od siebie nie tylko geometrią, ale i rodzajem użytego stopu czy też rodzajem carbonu, jak i rodzajem łączenia elementów. Wszystko to wpływa na dwie podstawowe cechy - sztywność i tłumienie drgań.
Rama im sztywniejsza tym lepiej przenosi siłę z pedałów na koła, gdyż część energii nie jest tracona na odkształcanie ramy. Jednak takowa z reguły gorzej tłumi wibracje od nierówności drogi. Kolarscy specjaliści na pewno mogą długo dyskutować nad wadami czy zaletami materiałów czy też poszczególnych modeli ram. Wydaje mi się jednak, że przeciętna rama ze sprawdzonej firmy jest dla amatora zupełnie wystarczająca.
Najbardziej spotykanymi materiałami na ramę są: stal, stopy aluminium i carbon, które występują samodzielnie lub też we wzajemnym połączeniu. Są też ramy bardziej egzotyczne jak np. z tytanu.
I znów nie można wskazać jakiejś ramy, która by miała zdecydowaną przewagę nad innymi. Np. jest wiele ram aluminiowych lżejszych od carbonu. Niemniej jednak ja bym polecał zdecydowanie carbon lub przynajmniej przedni widelec i tzw. tylny trójkąt czyli wsporniki tylnego kola wykonane z carbonu ,a to tylko ze względu na komfort jazdy. Carbon ma najlepsze właściwości tłumienia drgań. Gdy przesiadłem się z roweru aluminiowego na carbonowy miałem wrażenie, że na wszystkich okolicznych drogach, których nierówności mój tyłek wyraźnie odczuwał, położono nową, gładszą nawierzchnię. Różnica była bardzo duża.

Wspomniałem słowo “grupa”. Otóż grupą nazywamy zestaw osprzętu taki jak: hamulce, dźwignie, piasty, mechanizmy przerzutki, korby i piasty. Na rynku spotyka się głównie osprzęt dwóch firm - Shimano i Capagnolo. Głównie, gdyż ostatnio również SRAM, który dotychczas produkował osprzęt do MTB wypuścił również grupy do rowerów szosowych.
Shimano ma w swojej ofercie 5 grup (we wzrastającej kolejności) - Sora, Tiagra, 105, Ultegra i Dura-Ace. Campagnolo ma tych grup 6: Xenon, Mirage, Veloce, Centaur, Chorus i Record.
Sora ma 8 biegów, Tiagra 9, wyższe modele Shimano od roku 2006 - 10 biegów, a od roku 2007 wszystkie modele Campagnolo mają 10 biegów.
Roweru z manetkami na ramie, nie zintegrowanymi z dźwigniami hamulców nie należy brać w ogóle pod uwagę! Wystarczy raz się przejechać na rowerze z STI (Shimano Total Integration) czy też Campagnolo Ergo-Power, aby zobaczyć samemu różnicę. A gdyby ktoś np oferował rower z Dura- Ace z dźwigniami na ramie... cóż jestem przekonany, że jakość dzisiejszej Tiagry jest lepsza niż 10-letniego Dura-Ace.

Sora, choć działa bez zarzutu ma jednak jeden mankament. Otóż do zmiany biegu na mniejszą zębatkę używane tam są małe dźwigienki, operowane kciukiem. Trzymając ręce na wygięciach kierownicy nie sposób jest do nich dosięgnąć nie mając kciuka długości palca wskazującego. Trzeba przekładać ręce na osłony hamulców.

Tu właśnie jest pora, aby wspomnieć różnicę pomiędzy grupami. Ktoś może się zapytać czy naprawdę różnice pomiędzy mechanizmami są tak duże, że usprawiedliwiają różnice w cenie idącą w tysiące.
Odpowiedź jest: nie, nie usprawiedliwiają - np nowa 105-tka niezbyt wiele się różni pod względem jakości wykonania, precyzji czy nawet wagi od Dura-Ace. Różnica leży w samym osprzęcie i ramie. Gdy mówimy np o rowerze z grupą Sora, to rower ten będzie zbudowany na cięższej ramie i wyposażony w gorszej klasy i cięższy cały osprzęt począwszy od dźwigni hamulców, poprzez korby, siodełko, piasty, kierownicę, a przede wszystkim koła, niż te z wyższych grup.
W rowerze płaci się za lekkość i te z lepszymi grupami mają wszystko lżejsze i lepszej jakości. Koła są szczególnie ważne, gdyż redukcja masy obrotowej przynosi dużo większy zysk niż redukcja masy nieruchomej (tak tak, te momenty bezwładności, których tak nie znosiliśmy na fizyce).

O różnych rodzajach osprzętu można pisać bardzo długo (zresztą to jest temat na odrębny artykuł) więc radzę sobie przestudiować oferty on-line, aby się dowiedzieć czy np koła Shimano 550 są oferowane ze 105-tką czy Ultegrą i jakie są różnice między nimi a Mavic Ksyrium Equipe czy Elite.
Szerokość obręczy, ilość szprych, rodzaj piast, to wszystko wpływa na wagę kół. Tu ciekawostka, wyczytałem gdzieś, że koła o głębokich obręczach, które ze względu na większą ilość użytego materiału są cięższe od podobnych płytkich, ale za to bardziej aerodynamiczne zaczynają zyskiwać przewagę nad płytkimi dopiero przy prędkościach ponad 35 km/h. Więc jeśli ktoś (tak jak np. ja) nie jeździ ze średnią w tych granicach to lepiej wyjdzie mając koła płytkie.

Na zakończenie kilka punktów, które mogą być pomocne w ocenie stanu roweru używanego.
Na co zwracać uwagę przy zakupie. Oczywiście zrób próbną jazdę - sprawdź wszystkie biegi zmieniając je do góry i na dół, najlepiej pod obciążeniem – na przykład jadąc pod górę. Podnieś rower, zakręć kołami, słuchaj czy łożyska cicho pracują, gdyż głośne i nierówno pracujące łożysko może oznaczać wymianę całej piasty.
Naciśnij przedni hamulec do oporu i mocno trzymając przednie koło na ziemi pokołysz rowerem do przodu i do tyłu. W ten sposób możesz wyczuć luzy w łożyskach kierownicy. Jeśli są, to czasem wystarczy tylko prosta regulacja, ale czasem może to oznaczać wymianę łożysk. Sprawdź, najlepiej pod górę, stojąc w pedałach czy nie słychać skrzypienia z łożysk pedałów. Obejrzyj dokładnie ramę czy nie była reperowana i czy jest w dobrym stanie, bez pęknięć.

Podsumowując- mając umiarkowany budżet na nowy rower za czym bym się rozglądał? Na pewno za rowerem zbudowanym na 10-biegowej 105-tce z ramą carbonową lub aluminiową z carbonowymi widelcami. Postarałbym się też wynegocjować lepsze koła niż te klasy Shimano 500, które są przy 105-tce najczęściej spotykane.

Udanych zakupów.

niedziela, 9 września 2007

Tętno maksymalne raz jeszcze

Po zamieszczeniu krótkiego tekstu o tętnie maksymalnym http://im226.blogspot.com/2007/09/ttno-maksymalne.html ogarnęły mnie pewne wątpliwości dotyczące możliwości uzyskania wyliczonego tętna.
Zwłaszcza formuły 220 minus ½ wieku. Niepokojąco ona zawyża HRmax w wieku starszym.
Naprawdę nie potrafię sobie wyobrazić 80-latka mogącego „dojść” do 180 uderzeń serca na 1 minutę, a wyjątki tylko potwierdzą tę regułę, bo chodzi o powszechność, a nie wyjątkowość.

Drugą wątpliwością, a raczej możliwością była pominięta formuła 210 minus ½ wieku. Jest to próba stworzenia wzoru pozwalającego zoptymalizować możliwość uzyskania tętna maksymalnego przez sprawną osobę i jednoczenie uproszczenie, jakiego można dokonać, w formule Sally Edwards.

Popatrz w tabelkę.


Kolorem żółtym i zażółconym zaznaczyłem możliwość uzyskania HRmax przy wykorzystaniu odpowiedniego wzoru, przy czym 220-wiek potraktowałem jako punkt wyjścia możliwy, ale nie konieczny.
I o ile możliwości wyliczenia tętna maksymalnego ludzi młodszych i dojrzałych jest wiele i błąd nie będzie zbyt duży, to u osób starszych przyjęcie jakiejś formuły stwarza pewien kłopot, gdyż rozpiętość sięgająca aż 40 uderzeń dla 80 latka jest bardzo duża.

Popatrz na wykres.


Wydaje się, że określając tętno maksymalne powinienem mieć na względzie pole zawarte między skrajnymi liniami.

Gdzie zatem w tym obszarze typować tętno maksymalne?
Po pierwsze uśredniać, a po drugie przesuwać od dołu do góry wraz z zaawansowaniem treningowym.

Jeszcze raz przypomnę, że dzięki wyliczeniu tętna maksymalnego można przyporządkować sobie strefy wysiłku, a więc nawet początkowe niedoszacowanie wartości może przynieść mniejszą szkodę, a raczej nie dać zysku, niż nadmierny bodziec mógłby spowodować w najgorszym razie przetrenowanie lub kontuzję.

A więc uśrednianie. I tutaj formuła 220 – (wiek x 0,65) wydaje się odpowiednia, ale z zastrzeżeniem, że jest to osoba trenująca już wytrzymałościowo przynajmniej rok.
A od dołu do góry? Zakładam tętno maksymalne wg. wzoru 220-wiek i dzięki systematycznym zajęciom o charakterze wytrzymałościowym rysuję linię do górnej granicy (linia: 220 - ½wieku) do punktu następnej, 5-cio letniej wartości.
Staż treningowy będzie nie tylko oddziaływał na obniżenie tętna treningowego, ale także na potencjalny wzrost możliwości organizmu, co skutkować będzie teoretycznym, ale też i realnym osiąganiem wyższego tętna maksymalnego.



W ten sposób stawiam dość kontrowersyjną tezę, że tętno maksymalne także podlega ewolucji i regularny trening wytrzymałościowy może tę wartość podwyższyć. W ten sposób tętno maksymalne zawsze będzie maksymalnym i uniknie się specjalistycznych zajęć doprowadzających do tętna supramaksymalnego, czyli np. 102% HRmax.
Powyższe założenie opieram na rzeczywistym, wysiłkowym dochodzeniu do tętna maksymalnego.


Ewolucja tętna maksymalnego będzie polegała na zmianie sposobu wyliczania HRmax co będzie związane z rzeczywistymi możliwościami wysiłkowymi (stąd też skok wartości tętna maksymalnego i późniejsze plateau).

Wzrost tętna maksymalnego, jak i obniżenie tętna wysiłkowego na dany zakres będzie skutkować przesuwaniem stref wysiłkowych i odpowiadać adaptacyjnym zmianom fizjologicznym.
Ale o tym następnym razem.

Na koniec jeszcze dodam, że dynamika zmian, duża w okresie początkowym, słabnie wraz z upływem czasu, potem ustaje i osiąga swoje plateau, by w końcu podporządkować się prawom przyrody i łagodnie opadać.
Dotyczy to wielu aspektów związanych z tętnem, nie tylko wartością maksymalną.

piątek, 7 września 2007

Tętno maksymalne

Tętno maksymalne stanowi podstawę określania stref wysiłkowych wszelkich treningów, w których dominuje składowa wytrzymałościowa.

Najłatwiej przeprowadzić pomiar podczas kilkunastominutowego testu schodkowego, czyli takiego podczas którego obciążenie wzrasta co kilka minut o kolejną, odczuwalną wartość.
Test przeprowadzony do odmowy z reguły kończy się blisko granicznych, maksymalnych wartości, z tym, że czasami jego maksimum może nadejść kilka sekund już po zaprzestaniu wysiłku.

Co zrobić gdy nie ma się możliwości badań wysiłkowych, nie ufa się im lub nie chce podjąć granicznego wysiłku?

Zamiast tego można tętno maksymalne wyznaczyć w bardzo prosty sposób i to nie ruszając się z domowego fotela, choć błąd pomiaru może sięgnąć aż do 15 uderzeń na minutę w stosunku do rzeczywistych wartości.

Ów sposób jest użyciem formuły 220 minus wiek i jest ona adekwatna dla osób rozpoczynających zabawę ze sportem lub prowadzących siedzący tryb życia.

Natomiast dla osób aktywnych, sprawnych i trenujących poleca się stosowanie formuły 220 minus ½ wieku.

Niektóre źródła podają także oddzielną wartość dla kobiet: 226 - wiek.

Również można spotkać się ze wzorem: 210 - (wiek x 0,65).
Choć ta formuła wydaje się, że znajdzie zastosowanie tylko w przypadku zaawansowanego sportowca.

Powyższy wzór, jest to, jak się wydaje, modyfikacja formuły Sally Edwards, która uwzględnia także wagę i płeć.
Mężczyźni: HRmax = 210 - 1/2 wieku - 5% masy ciała w funtach + 4
Kobiety: HRmax = 210 - 1/2 wieku - 5% masy ciała w funtach + 0

Błąd szacowania zwykle nie przekracza 5%.

1 funt = 0,45 kg;
a do szybkiego szacowania można przyjąć przelicznik 1 funt = 0,5 kg
podstawiając kilogramy: "5%" ze wzoru należy wymienić na "10%"

czwartek, 6 września 2007

Wyścig podziemnymi górami.

Relacja z maratonu rozgrywanego w Sondershausen (Niemcy) w 2003 roku.

- W głębinach świata. (...). Kto nas poprowadzi przez te straszliwe ciemności?
- Ja! – odparł Gandalf. (...). Podążajcie za światłem mojej różdżki.

Tolkien „Wyprawa”

Jest takie miejsce na ziemi, w którym szukając gór nie opuszcza się nizin wchodząc wyżej i wyżej, a towarzyszący wędrówce wiatr nie smaga ciała, nie wyciska łez z oczu, na ścieżkach wiodących na szczyt nie można złapać się pnia drzewa oraz z wierzchołka nie rozciąga się zapierająca dech panorama. Zamiast tego znajduje się suche i gorące powietrze, duszność, pył, ciemność, strome i śliskie podejścia, i... najpierw trzeba wsiąść do windy i zjechać nią prawie kilometr pod ziemię.

Góry są w kopalni.
Kopalnia jest daleko stąd. Obok Sondeshausen. Kilkadziesiąt kilometrów za Erfurtem (na północ).Odległość dzieląca moje miejsce zamieszkania od miejsca startu nakazywała umiejętne przygotowanie wyprawy. Niestety, ponieważ nie mogłem liczyć na komfortowy przejazd samochodem pozostawały mi do wyboru bardziej tradycyjne sposoby przemieszczania się. Zaliczyłem do nich: samolot, statek, pociąg, autobus i autostop.
Samolot i pociąg odpadł ze względu na koszta, statek z powodu uwarunkowań geograficznych, na autostop w grudniu nie miałem ochoty, tak więc pozostał autobus.

Przeczucie podpowiadało, że na samo miejsce startu i tak nic mnie nie dowiezie, ale do Erfurtu – z pewnością. Wobec tego należało ustalić najbardziej dogodne terminy wyjazdu i powrotu, a następnie dobrać do nich jakiegoś przewoźnika. Szczęście uśmiechnęło się do mnie promieniście, od ucha do ucha , choć nieco szelmowsko, ale w tym momencie jeszcze tego nie dostrzegłem. Znalazłem firmę transportową idealnie wpasowującą się w moje oczekiwania dotyczące czasu dojazdu i powrotu. Kupiłem bilet do Erfurtu, póki jeszcze mieli wolne miejsca, i zacząłem teoretycznie przygotowywać się do wyjazdu.Przede wszystkim przeanalizowałem trasę i jej profil zamieszczony w prospekcie.Start na poziomie – (minus) 700 m, każda pętla 10 540 m, a więc będę musiał przebiec cztery by ukończyć maraton. Do tego różnica wysokości na każdej pętli wynosiła 120 m. Po przeanalizowaniu profilu trasy doliczyłem się znacznie więcej.
Profil trasy.
Dystans [m] - Różnica poziomów [m] - Kierunek biegu
1500 - 90 - góra
250 - 20 - dół
100 - 30 - góra
1500 - 155 - dół
150- 20 - góra
800 - +/- 5 - prawie płasko?
300 - 30 - góra
100 - 25 - dół
4300 - 120 - góra
1500 - 85 - dół

Z tego wynikało, że w sumie na każdej rundzie pokonam ok. 290 m pod górę i tyleż samo w dół, co na całym dystansie da ponad 1240 m podbiegów o różnym stopniu nastromienia (dociekliwi mogą sobie średni stopień nachylenia wyliczyć) jak i zbiegów o różnym stopniu nastromienia (dociekliwi mogą sobie średni stopień nachylenia wyliczyć), bo zarówno podbiegi jak i zbiegi nie są „monotonne”, ale odcinkami pochyłe w różnym i dość zróżnicowanym stopniu. Zapowiadała się ciężka walka.

Pomyślałem o organizatorze i jego sprawnym działaniu. Na moją chęć uczestniczenia w maratonie wysłaną e-mail’em po kilku dniach (3!), gdy już zżymałem się na opieszałość i kląłem zasadność posiadania poczty elektronicznej, z której się nie korzysta - otrzymałem list. To było zgłoszenie. Naturalnie wypełnione odesłałem. Po jakimś czasie dostałem kartkę zawiadamiającą mnie o otrzymaniu numeru startowego i z podaną wielkością wpisowego. Aby być pewnym startu należało wnieść ją w wyznaczonym terminie (dziękuję Wiesiowi Szymusiakowi przebywającemu w Berlinie za pomoc, bo w naszych bankach zrealizowanie przelewu było albo niemożliwe, albo złodziejsko drogie), który kończył się ok. 1 miesiąc przed startem. Na dodatek tydzień przed wyjazdem otrzymałem jeszcze list ze szczególnymi postanowieniami porządkowymi oraz zasadami bezpieczeństwa, a także z dołączoną mapką, gdzie jest Sondershausen i jak tam dojechać.Ponieważ przysłane mi informacje są tak rzadkie, egzotyczne i niespotykane nigdzie indziej, to przytoczę je tutaj, choć tylko we fragmentach i we własnym tłumaczeniu, które nie zawsze jest ścisłe (starałem się przekazać niemiecką składnię), ale oddaje ducha i atmosferę zawodów. Mam nadzieję, że zrozumiecie (i mnie, i tekst).

Jeden z najcięższych biegów maratońskich, jeśli nawet nie najcięższy, będzie niedługo w Kalischacht w turyńskim Sondershausen drugi raz oficjalnie przez sc impuls erfurt i SV Glueckauf Sondershausen przeprowadzany. Miejsce i okoliczności tego biegu nadzwyczajnie i ekstremalnie obciążają wszystkich biorących udział, dlatego także nadzwyczajne przepisy obowiązują wszystkich uczestników.Zdrowie stoi na pierwszym miejscu, dlatego szczególną uwagę należy zwrócić na ścisłe przestrzeganie następujących postanowień:
1. Palenie i obnoszenie się z otwartym ogniem jest zabronione.
2. Obowiązuje noszenie kasków. Wszyscy biegacze podczas biegu muszą mieć na głowie kask (dopuszczalne są rowerowe). Bez kasku nie można wystartować.
3. Personel medyczny znajduje się w każdym przypadku na wyznaczonych punktach. Dodatkowo na trasie będzie lekarz na rowerze. Lekarz zawodów może w trosce o zdrowie zdjąć biegacza z trasy. To polecenie jest obowiązujące.
4. Trasa jest słabo oświetlona. Co 30, 40 metrów znajduje się lampa. W przypadku awarii prądu należy koniecznie zatrzymać się. Zachować spokój i ciszę, i czekać na miejscu, pomoc nadejdzie. Nieoświetlone odcinki nie są do wchodzenia. Barier nie należy przekraczać.
5. W temperaturze ok. 25 stopni C i wilgotności tylko 30% każdy uczestnik powinien swoimi siłami gospodarować oszczędnie. Biegaj z głową. Uczestnicy ubezpieczają się we własnym zakresie. GSES GmbH i organizator nie bierze odpowiedzialności za wyrządzone sobie krzywdy i szkody.
6. Wycofanie się z zawodów jest możliwe w każdym czasie. Kto nie ukończy półmaratonu w 2:45 będzie zdjęty z trasy.
7. Kto się wycofa po dwóch rundach zalicza półmaraton. Otrzymuje medal i certyfikat.”

Ciekawe jak to wszystko wygląda w rzeczywistości? Po przeczytaniu tego specyficznego regulaminu zaczynałem nabierać wątpliwości jak przełamany okręt na środku oceanu.
Cóż, słowo się rzekło, a kobyłka radośnie rżała u płotu. Chciałem mieć przygodę, to ją miałem.

O godzinie „0”, w dzień „W” ruszyłem w podróż.

Nie wywieszałem kartki na drzwiach „przedsięwzięto ekspedycję” (Kabaret Starszych Panów), ale po cichu udałem się na dworzec. Wsiadłem do właściwego autobusu i pojechałem. Czyż muszę opisywać wielogodzinną jazdę? Kto doświadczył tej monotonii i niewygody – ten wie czym ona jest, kto nie zaznał jeszcze tego – niechaj się cieszy. W każdym bądź razie po pierwszej w nocy zatrzymaliśmy się na postój w przydrożnej stacji benzynowej, a ponieważ godzina była bliska znalezienia się w Erfurcie napomknąłem o tym pilotowi. I dobrze zrobiłem, gdyż okazało się, że już tutaj muszę wysiąść. Sprawdziłem na bilecie. Stało tam wyraźnie: Erfurt Eichelborn (choć z błędem).

Wszystko się zgadzało, ale nikt mi nie powiedział, że to będzie stacja przy autostradzie oddalona o około 20 km od miasta!

Zabrałem bagaż z autobusu i poczułem, że los przygotował swój własny wariant przygody. Mogłem przyjąć jego warunki, albo wracać. Wybrałem to pierwsze i zaczynałem rozumieć szelmowski uśmiech szczęścia.I właśnie tutaj po raz pierwszy przydała się znajomość języka niemieckiego, bo jak się to mówi: „złapałem na stopa samochód”. Prowadząca osoba zapytana o Erfurt lub Sondeshausen przecząco kręciła głową, ale powiedziała o możliwości podwiezienia do zjazdu z autostrady. Czyż mogłem się nie zgodzić? Dobrze, że zrozumiałem jej słowa. W przeciwnym razie trzasnął bym drzwiami i czekał dalej. A po pierwszej w nocy, jakoś tak się składa, że kierowcy niechętnie się zatrzymują. Czego doświadczyłem po rozstaniu się z moim dobroczyńcą. Przetruchtałem sobie jakieś osiem kilometrów przez las, aż dotarłem do rogatek miasta. Tu zlitowała się nade mną następna przyjazna osoba i zapytała dokąd chcę jechać. Po wymianie zdań ustaliliśmy, że podwiezie mnie pod sam dworzec kolejowy. Odnotowałem sobie w pamięci kolejny plus znajomości języka. Nie tylko zadanie pytania, ale przede wszystkim zrozumienie odpowiedzi.

Na dworcu godzinne oczekiwanie spędziłem zmagając się z automatem do sprzedaży biletów, a potem wsiadłem w podstawiony pociąg i pojechałem do Sondeshausen. W tym miejscu chciałbym zrobić wtręt na temat środków komunikacji w Niemczech. Po pierwsze są inne, po drugie są ciche, po trzecie – czyste. Pociąg, którym jechałem miał jeszcze parę rzeczy, które mnie zaskoczyły. Przede wszystkim posiadał toaletę dostosowaną i tak usytuowaną, że mogły z niej korzystać osoby poruszające się na wózkach inwalidzkich, a także to, że wewnątrz pociągu był automat do sprzedaży biletów. Ha! Nie pytajcie mnie, siebie i kogokolwiek kiedy tak będzie u nas. Wydaje mi się, że nieprędko, oj nieprędko.Ponieważ do pokonania pozostał mi jeszcze jeden krótki etap podróży zapytałem konduktorkę czy przypadkiem nie wie, czy do kopalni soli (tam gdzie ma być maraton) można na miejscu jakoś podjechać. Odpowiedziała, że nie wie, ale sprawdzi. Na następnej stacji pobiegła do zawiadowcy i po chwili przekazała mi radosną nowinę, że na sto procent mam wysiąść jeden przystanek dalej - nie w Sondershausen, ale na stacji Glueckauf. Oszczędzony mi został w ten sposób czterokilometrowy marsz.

Stacja kolejowa Glueckauf, to zamknięty na głucho barak.

Wokół stoi kilka hal przemysłowych i w nocnych ciemnościach niczego więcej nie widać. Mając do wyboru pójść w lewo czy w prawo wybrałem drogę z wiatrem. Zostawiając sobie najgorsze, czyli przeciwny kierunek marszu (pod wiatr) na dzień. Na szczęście tak się nie stało. Przywiało mnie wprost do kopalni na miejsce startu. Niecałe dwie godziny przed otwarciem biura zawodów. W zacisznym kącie, na schodach, czekałem usiłując zasnąć.Nie zasnąłem. Potem zaś odbyła się znana już wszystkim biegaczom procedura. Kopalniane zabudowania to 3 budynki. W jednym z nich znajdowały się wspaniałe zabytki techniki wydobywczej sprzed 100 lat i tuż przy nich wydawano numery startowe. Należało podejść i pokazać list z adnotacją o przydzielonym przez organizatora numerze. Za to otrzymywało się kopertę, w której był on przygotowany, wraz z dwoma agrafkami i talonem na koszulkę. Z tym wszystkim można było udać się do drugiego budynku mieszczącego przebieralnię. Można było – bo część biegaczy od razu zjeżdżała na dół. Ja najpierw udałem się do szatni. Była w stylu górniczym, czyli opuszczało się łańcuch, na końcu którego był wieszak, zaczepiało się na nim rzeczy i wyciągało w górę, po czym, już niczym nie skrępowanym, można było przejść do trzeciego budynku. Była to hala z dojściem do windy.

Padało i wiał mocny, porywisty wiatr.

Czekając na windę, mimo iż było się pod dachem, czuło się zimno i nawet dres nie dawał skutecznej ochrony przed chłodem. Stojąc i szczękając zębami wsłuchiwałem się w „kopalniane kuranty” – dzwonki, które sygnalizowały różne położenie i ruch windy. Jeden gong, za chwilę dwa, potem znowu dwa, ale o innym brzmieniu. Kolejka biegaczy przesuwała się skokowo, co parę minut kolejna grupa 10 osób wchodziła do windy. Aż w końcu i ja się w niej znalazłem z obowiązkowo już nałożonym kasku na głowie. Stałem stłoczony wraz z innymi biegaczami. Opuszczono zasłonę. Zasunięto drzwi. Zaczęliśmy zjeżdżać. „Najpierw powoli jak żółw ociężale”, zostawiając zanikające światło dnia i opuszczając się w gęstniejący mrok. Przełknąłem ślinę niwelując nacisk na błonę bębenkową w uszach i wyrównując tym samym ciśnienie. Myślałem, że na tym się skończy, ale tak nie było. Powtórzyłem tę czynność jeszcze trzy razy. Tymczasem dokoła mnie toczyły się jakieś szeptem prowadzone rozmowy, słyszałem czyjś nerwowy śmiech, aż w końcu winda przyśpieszyła i zaczęła opadać do środka ziemi.

Zrobiło się ciemno, ba, doskonale ciemno.

Nie widziałem choćby zarysu stojącej przede mną osoby, a przecież opierałem się o nią ramieniem; była oddalona ode mnie raptem o całe 30 centymetrów. Opadałem i czułem jak ciemności gromadzą się i gęstnieją. To już nie był mrok, to nie były ciemności, to była czerń, która z każdą chwilą gęstniała. Była wręcz namacalna. Aż nagle zaczęła się rozpraszać. Odczułem w windzie wyraźną ulgę, choć nikt nie rzekł ani jednego słowa, nikt się nawet nie poruszył. Usłyszałem dzwonki, winda zwolniła i się zatrzymała. Spojrzałem na stoper – ponad półtorej minuty. Trzasnął rygiel. Ktoś z obsługi podniósł zasłonę – wychodziłem do chodnika położonego prawie kilometr pod ziemią.Pierwszym odczuciem był chłód i zdziwienie. Miało być ciepło, a drżałem z zimna. Termometr przy szybie wskazywał 14 stopni. Poza tym znajdowałem się w jasno oświetlonym korytarzu szerokim może na 20 metrów i wysokim na 4 lub 5 metrów. Wchodziłem w głąb niego między licznie już zgromadzonych biegaczy, obsługę i kibiców. Po prawej i po lewej stronie otwierały się korytarze równie szerokie i wysokie jak ten, którym szedłem. Wzdłuż ścian stały stoły i ławy, w bocznych salach była jadłodajnia, sala koncertowa, kaplica. Podziemna przestrzeń wyrwana skale oszałamiała, a miejsce, w którym się znalazłem nie było wyjątkowe. 10-cio kilometrowa pętla prowadziła przez podobne temu chodniki. O tym miałem się wkrótce przekonać, lecz na razie podziwiałem „najbliższą okolicę” i przygotowywałem się do biegu, czyli zdjąłem dres, gdyż w głębi było już ciepło. Tak jak podawał organizator - ok. 25 stopni i wilgotności tylko 30%.

Jeszcze to nie przeszkadzało, ale jeszcze nie zacząłem biec.

Miłe spotkanie – Basia Szlachetka (dzisiaj już niestety nieżyjąca –nowotwór), w otoczeniu biegaczy „100 Marathon Club”, roześmiana i zadowolona. Dzięki niej wymieniam uściski z ludźmi mającymi po kilkaset maratonów „na swoim sumieniu” (np. Christian Hottas), biegającymi w tak różnych miejscach, że ta kopalnia niej jest dla nich już czymś tak wyjątkowym jak dla mnie. Choć niegdyś była. Kolejnym radosnym okrzykom i spotkaniom nie ma końca. Można by tak było siedzieć, śmiać się i opowiadać, gdyby nie czas, który nieubłaganie zmusił wszystkich do udania się w rejon startu.
Najpierw kilka krótkich przemówień, w czasie których robię miejsce św. Mikołajowi z workiem prezentów i słyszę głosy, że nie da rady w tym kubraczku, za ciepło mu będzie, musi go zdjąć. Achtung! Ręka z pistoletem została uniesiona w górę, huknął strzał, biegniemy. Biegniemy całe 3 minuty pod górę, gdy natykamy się na ciężarówkę uniemożliwiającą kontynuowanie wyścigu. To specjalna przeszkoda. Jej zadaniem było zatrzymanie nas w określonym miejscu. Poprzedni start był startem honorowym, ten będzie już tym ostrym, właściwym. Jeszcze raz ręka z pistoletem unosi się w górę, jeszcze raz huczy strzał. Biegniemy. Przed nami ciężarówka oświetlająca i oślepiająca światłami włączonymi na potrzeby telewizyjnych kamer. W pierwszej komorze zjeżdża na bok i już nie przeszkadza.

Biegniemy.

By podnieść rangę wyczynu wzorem połowy biegaczy nie biorę czołówki. Może światła nie zawsze są rozmieszczone co 30 – 40 metrów, ale są wystarczające. Jest w miarę równo i przede wszystkim jest szeroko i wysoko. Jest ciepło. Biegnę z przodu grupy i wygodnie mi się tym ciepłym powietrzem oddycha. W zasadzie, to warunki zdają się być komfortowe. Teraz. Jeszcze. Wiem jak bardzo jest to złudne i staram się popijać często z zabranej butelki. Tym bardziej, że suchość w ustach narasta, całe ciało wydziela pot, a podbieg nie chce się skończyć. Wreszcie w dół. Pamiętam o przestrogach, że może być ślisko, ale i na to znajduję radę. Biegnę środkiem lub bokiem korytarza, pod ścianą, w miejscach gdzie nie jeżdżą samochody, gdzie pył i zmielona skała tworzy piaszczystą poduszeczkę zapobiegającą poślizgowi i dodatkowo amortyzującą. Nie tylko ja tak robię. Setki nóg porusza z każdym krokiem osadzony w tych miejscach pył w powietrze. Podczas drugiej rundy będzie się już go czuło. Teraz znowu pod górę. Ociężale truchtam, inni wokół mnie także. Teraz w dół. Puszczam się pełnym biegiem.

Jasno, ciemno, do góry, na dół.

Punkt żywieniowy. Dwa kubki wody w siebie, trzeci na głowę i dalej. Do góry, na dół, z jasności w ciemność, zakręt, wyprzedza mnie ciężarówka z kibicami, mijam fotoreportera, do góry i znowu w dół, poprzez jasno-ciemne strefy światłocienia.
Nawet nie wiem kiedy słyszę gromkie brawa. Właśnie zakończyłem pierwszą pętlę. Przy stole z wodą, bananami, batonami energetycznymi robią mi kreskę na numerze – zaliczyłem pierwsze okrążenie. Pozostały jeszcze trzy, a więc w drogę. Biegnę, ale wzniesienie mnie pokonuje, zaczynam iść. Dopiero druga pętla pozwala mi na przyglądnięcie się trasie. Odnoszę wrażenie, że została zmieniona przez organizatora. To przypuszczenie zostanie potwierdzone po biegu. Teraz mogę w niej wyróżnić pierwszy długi podbieg, zbieg, drugi długi podbieg, zbieg, podbieg, bardzo długi delikatny zbieg. Na drugim podbiegu zauważam, a właściwie doświadczam powiewu wiatru. Ciepłego, suchego, wiejącego w twarz. W powietrzu czuje się subtelny pył, a na języku słony posmak. Już nie biegnę. Raz podtruchtuję, raz idę choć już coraz dłuższe odcinki podchodzę. Zauważam, że coraz więcej biegaczy tak robi.

Na pierwszej pętli odcinki pod górę biegliśmy wszyscy, na drugiej - niektórzy, na trzeciej byli twardziele, których stać było na podbiegiwanie, na czwartej już wszyscy szli, bez wyjątku.

Po drugim zbiegu wpadam w strefę ciężkiego powietrza. Jakaś mieszanina pyłu z urobku, soli, zatęchłego powietrza, smarów i... nie mam pojęcia czego jeszcze. Nie przeszkadza mi bardzo, ale po biegu słyszałem głosy tych, którzy w tym miejscu musieli iść, a nawet przystawać, bo ich zatykało. I znowu jasno, ciemno, do góry, na dół. Punkt żywieniowy. Dwa kubki wody w siebie, trzeci na głowę i dalej. Do góry, na dół, z jasności w ciemność, do góry i znowu w dół, poprzez jasno-ciemne strefy światłocienia, aż do długiego zbiegu którym kończę drugie okrążenie. Jeszcze dwa. Jeszcze połowa. Jeszcze raz to samo co już za mną. Wytrzymam? Chyba tak, ale już wiem że będzie ciężko.
Trzecia pętla jest drogą przez mękę. Mimo wszystko podrywam się do heroicznych wysiłków. Ktoś biegnie daleko przede mną, ktoś inny daleko za mną. Przystaję i w ciszy słyszę tylko człapanie z przodu, głuche uderzenia butów z tyłu. Jestem cały mokry. Mam wrażenie, że wypijana woda jest natychmiast wyrzucana przez skórę. Jaki jest sens picia? Dopiero teraz zauważam, że jeden z korytarzy podzielony jest taśmą i z przeciwka, po jej drugiej stronie ktoś nadbiega. Nie jestem w stanie powiedzieć czy mnie goni czy przede mną ucieka. Nie wiem, w którym jest miejscu. Znam tylko kierunek poruszania się. Tylko naprzód. Nie potrafię odtworzyć choćby w przybliżeniu przebiegu trasy. Te wszystkie zakręty i podbiegi nakładają się na siebie, gmatwają i plączą. Na szczęście czuję lekko chłodniejszy powiew, to znak, że zaczyna się bardzo długi zbieg kończący kolejną rundę.
Zaczynają się także kłopoty z odwodnieniem.

Najpierw delikatne kurcze mięśni łydek, potem ud.

Zwalniam, skracam krok, a wreszcie przystaję i próbuję rozciągnąć boleśnie protestujące mięśnie. Znowu słyszę brawa, znowu ktoś robi na moim numerze kreskę. Już trzecią. Więcej nie będzie. Ruszam na ostatnie okrążenie.

Czwarta pętla, to walka ducha i ciała. Wielkiej filozofii w tym nie ma. Ciało dopóki będzie mogło wykona każde polecenie zlecone przez ducha. Byleby tylko nie zwątpić, nie poddać się. Nogi bolą, ramiona bolą, wzrok, w zmieniającej się grze rozjaśniania i ściemniania też zaczyna podsuwać swoje obrazy. Wypijana woda „wypływa” natychmiast przez skórę. Odrętwienie i ból mimowolnie zmuszają do zwalniania i coraz powolniejszego marszu. Mimo wszystko spostrzegam, że „lotna” pomoc na rowerach też nie daje już rady i choć wyglądają na zaprawionych kolarzy, i choć ich rowery także są nie najgorsze – pod górę zsiadają z siodełek i pchają swoje maszyny. Uciekam im na podejściach, doganiają mnie na zjazdach. W końcu znikają w mrokach korytarzy.
Duch walczy z ciałem popadającym w otępienie. Wyrywam się z tego stanu pokrzepiającymi okrzykami i klaskaniem w dłonie. W ten sposób zagrzewam się do dalszego wysiłku. Już nie wiem gdzie jestem i ile mi zostało. Znalazłem się w morderczej pętli podbiegów i zbiegów.

Chwyciły mnie przesuwające się plamy światła i ciemności.

Jestem więźniem coraz dotkliwiej kurczących się mięśni. Czy to się skończy? Nareszcie tablica z oznaczeniem 40-ego kilometra. Liczę kroki. Do stu. Zaznaczam to sobie odstawiając jeden palec u dłoni. W ten sposób „oszukuję” umysł i odciągam go od mięśni. Zwątpienie przychodzi, gdy w sumie doliczam do dwóch tysięcy, a mety jak nie było tak nie ma. Wyłączam się. Otępiale biegnę. Nie wiem skąd się to bierze, ale zaczynam czuć kurcze przedramion i mięśni brzucha. Nie reaguję na wyprzedzających mnie biegaczy. Nie cieszy mnie też wyprzedzanie innych, prawdopodobnie jeszcze bardziej zmęczonych ode mnie. Niektórzy, jak ja, robią ostatnią rundę, inni, o dziwo, dopiero trzecią. Wreszcie słyszę brawa. Podrywam się do ostatniego wysiłku, wmawiam sobie dobrą formę i zażegnuję od wszelkich boleśnie kurczących się mięśni. Odpowiadam uśmiechem, klaszczę w dłonie, naciskam na przycisk stopera mijając linię mety.

Biorę medal i pragnę tylko usiąść.

Teraz każdy ruch jest katorgą. Mimo wszystko przebieram się i rozciągam. Ustawiam w kolejce po certyfikat. Organizatorzy mają już gotowy szablon, na którym na bieżąco jest nadrukowywane imię, nazwisko, czas, kategoria oraz miejsce zajęte w kategorii, dodatkowo w grupie pań lub panów, a także w klasyfikacji generalnej. Te dwie ostatnie liczby są u mnie takie same, to znaczy, że nie wyprzedziła mnie żadna kobieta. Pierwszy raz mi się to przydarza.

Wraz z suchymi ciuchami wraca chęć do życia.

Idę zamienić talon na koszulkę na rzeczoną koszulkę. W końcu ją mam. Nie jest biała – to najważniejsze. Jest czarna z białymi nadrukami. Z przodu logo maratonu, z tyłu zwierzątko-górnik dziarsko paradujące w kasku na głowie. Przy okazji dowiaduję się, że na medal (srebrny prostokąt, mniej więcej 4,5 x 6 cm, notabene z biało-czerwoną (sic!) wstążką), który posiada tylko awers, z tyłu przyklejana jest nalepka z nazwiskiem i czasem, oraz rzecz jasna nazwą i datą imprezy. Niestety kosztuje to 1 euro, a wszystkie pieniądze zostały na górze. Z opresji wybawia mnie Basia, która dotarła już na metę w wyśmienitej formie, choć trochę ją martwi to, że nie wygrała. Wśród pań jest dopiero trzecia. Natomiast w kategorii – pierwsza. Gratuluję jej szczerze, ale w zdumienie mnie wprawia jej wyznanie – jutro biegnie maraton. To przekracza moje wyobrażenie. Ja będę potrzebował przynajmniej tygodnia albo i dwóch by wrócić w swój cykl treningowy, a tu proszę – ledwie jedna noc i dalej na trasę 42 kilometrów. Fiu, fiu.

I tak powoli kończy się moja biegowa historia, której rokrocznie dostępuje 200 śmiałków.

Natomiast nie kończy się wyjazd. Ta przygoda, dla odmiany, jeszcze trwa. Jeszcze muszę się stawić na autostradę. Wlokę się do windy z żalem opuszczając ceremonię dekoracji. Szybka kąpiel i gnam na stację. Za 10 minut odjeżdża pociąg do Erfurtu.Na dworze zapada zmierzch, wiatr przeraźliwie dmucha. Jestem co do minuty i z ulgą stwierdzam, że zdążyłem. Potem kontestuje, że w Niemczech też się pociągi spóźniają. Potem zaczynam jeszcze raz czytać rozkład jazdy. Jest. Znajduje, tę informację, która mi umknęła o świcie – zmiana rozkładu jazdy. Od jutrzejszego dnia. To na ten plan popatrzyłem. Teraz odczytuję stary i ze złością stwierdzam, że mam półtorej godziny czekania. Szkoda. Mogłem zostać na dole, obejrzeć dekorację, mogłem spokojnie się wykąpać, a zamiast tego szukam zacisznego kąta i zaszywam się na godzinę starając uciec od zimnego wiatru i nie zasnąć ze zmęczenia. Zastanawiam się czy zdążę na autostradę na autobus?

Wreszcie przyjeżdża pociąg. Dzięki automatowi wewnątrz nie mam problemu z nabyciem biletu, a od konduktorki dowiaduję się, że w cenie jest dojazd autobusem do Erfurtu, bo ten pociąg tam nie dojeżdża. A więc przesiadka, a więc kolejne uciekające minuty. Na szczęście wszystko jeździ punktualnie, a w mieście dojeżdżam na obrzeża tramwajem. Stamtąd pozostaje mi już tylko ok. 12 kilometrów do stacji benzynowej i trzy godziny do odjazdu autobusu. Idę wzdłuż drogi – nikt się nie chce zatrzymać. Dochodzę do autostrady i wlokę się poboczem za barierką wśród trawy, płotków, błota. Wreszcie stacja benzynowa Eichelborn. Zdążyłem. Zdążyłem podwójnie. Raz, bo na autobus, dwa, bo właśnie lunęło. Błogo osuwam się na krzesło.

Kiedy po 7 godzinach niewygodnej podróży wychodziłem z autobusu i do własnego łóżka pozostało mi 30 minut drogi, przypomniała mi się książka Borchardta „Znaczy kapitan” i akapity opisujące smakowanie „niedźwiedziego mięsa”. Wiedziałem już, że capnąłem zębami spory jego kawałek, odgryzłem i powoli przeżuwając rozkoszowałem się nim.

Może moja relacja i Tobie pozwoli choć na wyobrażenie sobie tego smaku.

Dariusz Sidor 4:17:33
Kat. M35 – 13
Gen. – 40

poniedziałek, 3 września 2007

Taka zwykła Basia

Wspomnienie o Barbarze Szlachetce.

Basia na starcie maratonu w Jelczu-Laskowicach



Basia, imię jak imię, ale każdy biegacz w Polsce i wielu za granicą kojarzył to zdrobnienie z niezwykłą kobietą, która niespodziewanie, jak meteor zajaśniała na biegowym firmamencie, zachwyciła i... niestety przeminęła, osypując zadziwionych biegaczy deszczem iskier.

Niełatwo coś powiedzieć o tej postaci, którą każdy znał, którą każdy podziwiał, i o której każdy potrafi snuć wspomnienia. Mój mały fragment z tworzonego w ten sposób zbiorowego pamiętnika to opowieść o jej spotkaniu z młodzieżą. Spotkania, na którym opowiedziała o sobie w ten szczególny sposób: dźwięcznym, roześmianym głosem, zadowoloną miną, gestami wyrażającymi emocje, wlewając potężną falę energii, zarażając wszystkich zebranych optymizmem i budząc w nich wiarę w siebie.
To było zaledwie w maju zeszłego roku. Podczas słonecznego popołudnia. Na wrocławskim AWF-ie, uczelni z którą toczyła swoją własną przygodę. I na auli wypełnionej ponad setką studentów, znajdujących się tam specjalnie po to by jej posłuchać, zobaczyć ją, dotknąć jej i przekonać się, że można dokonać rzeczy wielkich bez postury Herkulesa, że nie trzeba być nikim szczególnym, że niepotrzebne są dokumenty stwierdzające pochodzenie, gruba książeczka czekowa i inne atrybuty zamożności. Elegancka pani, zadbana, o figurze nastolatki, to właśnie ona. Uśmiechnięta, życzliwa, rozdokazywana.
Spotkanie zaczęła beztrosko stwierdzając, że można zadawać pytania na każdy temat, co potem zostało wykorzystane i dzięki temu, poprzez odkrycie siebie, otwarcie na nich, na zebraną młodzież zyskała poklask i podbiła serca.

Początek.
Parę lat temu w Niemczech znajomy lekarz medycyny sportowej i maratończyk – Christian Hottas - zapytał ją o maraton we Wrocławiu, o którym rzecz jasna nic nie wiedziała i nic nie słyszała, bo co ją obchodziło jakieś bieganie. Zaledwie miesiąc później, ten znany biegacz, zaproponował jej start w zawodach, co zbyła jakąś wymówką, ale Christianowi udało się wyciągnąć ją na 3 kilometrową przebieżkę. Potem jeszcze jedną i dłuższą o kolejne 3 kilometry, a po paru następnych dniach pobiegła półmaraton w Hamburgu (1:58). Potem jeszcze jeden i za kolejny miesiąc sprawdziła się w swoim pierwszym maratonie. Jej niespożyta energia objawiła się tym, że wieczorem po starcie poszła na dyskotekę wprawiając wszystkich znajomych w zdumienie i osłupienie. Na dodatek po kolejnym tygodniu została przyjęta w poczet ultramaratończyków – ukończyła bieg na 50 km.
W 2003 roku została wpisana do Księgi Rekordów Guinessa za przebiegnięcie w roku debiutanckim największej, jak do tej pory ilości maratonów – 52! Kolejny wpis był za najszybsze przebiegnięcie pierwszej setki maratonów. Zajęło jej to: 1 rok, 11 miesięcy, 9 dni.
Do niej należą rekordy Polski we wszystkich biegach wielogodzinnych (od 12 do 72 godzin), a także ilość ukończonych maratonów – ponad 300. Maratonów często na wskroś egzotycznych: w kopalniach, bunkrach, pustyniach, miejscach odludnych lub tak długich i trudnych, że tylko ona wraz z nieliczną grupką starannie przygotowanych i zaciętych ludzi potrafiła dotrwać do mety, nierzadko zajmując czołowe miejsca.

Przygoda.
Opisując jej starty maratońskie i ultramaratońskie warto przytoczyć jej słowa i odnieść to do reakcji młodych ludzi zgromadzonych na sali. Da to posmak atmosfery panującej w auli oraz pozwoli odczuć jaka była dzieląc się sobą.
Maratony to trening – mówiła, biegam je kilka w tygodniu. Prawdziwe ściganie, to biegi 12-, 24-, 48- i 72-godzinne. Owacja na sali.
Jestem mistrzynią Niemiec w biegu 24-godzinnym z 2003 i chcę nią zostać w tym roku. Owacja na sali.
Ja się rozkręcam po 150 kilometrach. Owacja na sali.
Na udowodnienie tego stwierdzenia została przytoczona barwna opowieść o Spartathlonie – 6 maratonach pod rząd z Aten do Sparty. Jego trudach, panujących obyczajach i kolorycie, i o sukcesach w nim odniesionych.
Wspominała bieg 72-godzinny, gdy zacięła się w sobie powtarzając w kółko: „popełnię samobójstwo, nie wrócę, muszę mieć 400 km” (jest film z tego wydarzenia).
Wspominała walkę z Amerykanką podczas biegu 48-godzinnego w Dallas.
Rozpamiętywała bieg na 145 mil (235 km) z Birmingham do Londynu poprowadzony ścieżką nad rzecznymi kanałami, podczas którego zeszła jej skóra ze stóp.
I wiele innych zdumiewających wydarzeń, których niejeden z nas, dopuszczonych do jej towarzystwa, miał okazję wysłuchać.

Rodzina i dzieciństwo.
Kiedy już było wiadome czego ta niepozorna osoba dokonała, warto nadmienić skąd się to u niej wzięło. Jak kształtowało ją życie. Skąd ten upór i fenomenalna wytrzymałość.
Wczesne lata Basi nie były usłane różami. Rodzina była biedna. Zajmował się nią brat i dziadkowie. Na dodatek nie mogła chodzić. W wieku 3 lat doznała porażenia nóg. Mijał rok za rokiem, a poprawy nie było. Lekarze nie pomagali. Dopiero dziadek, który zaczął codziennie kąpać ją w wywarze z mrówek okazał się skutecznym terapeutą. Miała 6 lat, gdy radośnie oznajmiła światu: „Basia sama! Basia sama!”.
Marzyła o podróżach i sporcie. Dość wcześnie zafascynowała ją gimnastyka. Chciała nawet pójść do szkoły cyrkowej w Wielinku, ale brat wyperswadował to marzenie stwierdzając, że nie będzie żyła w wozach, przenosząc się z miejsca na miejsce. Pozostał AWF.
I rozpoczęła się jej przygoda z wrocławską uczelnią. Odrzucono jej podanie. Powodem odmowy była wada serca. To był pierwszy moment jej życia, gdy upór, pragnienie osiągnięcia celu doprowadził do złożenia dokumentów, ale los spłatał jej przykrego figla.
Wtedy, w 1979 nie udało jej się. Spóźniła się na egzamin z pływania. W następnym roku przed egzaminami umarła jej mama. Skończyły się marzenia o studiach. Zaczęła się praca.

Praca, dalsze losy, dzieci.
Mąż jest elektronikiem, ona także. Mają dwójkę dzieci. Cała rodzina „zarażona” jest pasją biegania. No, prawie cała. Mąż się nie dał porwać tej fali. Natomiast syn Krzysztof pobiegł pierwszy maraton mając 13 lat, choć to nie on podtrzymuje rodzinną pasję mamy. Ów „obowiązek” przejęła córka Kasia towarzysząca mamie podczas wielu maratonów.
W którymś momencie swojego życia Basia wyjechała do Niemiec do pracy. Języka uczyła się poprzez kontakt z ludźmi. Rzuciła się na głęboką wodę i doskonale sobie radziła. To była jej metoda działania, sposób na życie. W tym czasie dzieci powoli rosły. Jej sława biegaczki także. Znowu złożyła papiery na AWF i w końcu się udało.
Praca, bieganie, nauka. Tak zaczął wyglądać jej zwykły dzień, a że czasu miała niewiele na naukę, to uczyła się podczas biegania. Z walkmanem na uszach biegła w zawodach 48-godzinnych próbując przyswoić sobie wiadomości z zakresu anatomii.

Z autorem i jego żoną


Pytania i odpowiedzi.
Powróćmy do tamtego spotkania. Do przecudnej atmosfery, która się wytworzyła wokół niej. By choć trochę ją przybliżyć, wczuć się w nią warto zacytować kilka pytań i odpowiedzi nie nie.
Czy masz samochód? A po co!
Stosujesz jakąś specjalną dietę? Nie.
Palisz papierosy? Nie.
A alkohol? Dawniej, czemu by nie, ale teraz organizm sam odrzucił.
A organizm, jak działa organizm? Jestem z kosmosu. Tak powiedział jeden lekarz fizjolog zobaczywszy wyniki badań.
Rola Boga i modlitwy? Tak, w sposób znaczący zarówno w życiu, jak i przed każdym biegiem.
Czy czuje przed bieganiem jakąś szczególną moc? Tak. Im jest starsza, tym temperamentniejsza i musi się wyładować.

Półtorej godziny zleciało jak z bicza strzelił. Na sali dało się wyczuć kumulującą i rosnącą pozytywną energię. Każdy uczestnik tej prelekcji nagle mógł przenosić góry, chwytać byka za robi i z życiem za bary się brać. Było to niesamowicie energetyczne i energetyzujące półtorej godziny. Przede wszystkim nagle ponad setka ludzi poczuła nieodpartą chęć pobiegania. By choć poprzez krótki bieg współodczuć wypowiedziane przed chwilą emocje.
Bo Basia nie była typem człowieka budzącym zaufanie.
Była osobowością, która zmuszała do działania; dawała siłę i wiarę, i chciała byś podobnie do niej skoczył na głęboką wodę.


Gdy w 2003 pobiegłem maraton w kopalni w Sondershausen moja relacja tak jej przypadła do gustu, że od razu zadzwoniła do mnie i zaszczebiotała: „a napiszesz o mnie książkę?”. Tak – odpowiedziałem. Siądziemy sobie, włączę magnetofon i będziesz mówić, i mówić, i mówić. To będzie długa i piękna opowieść.

Teraz patrzę na puste kasety i zastanawiam się nad przewrotnością losu.


podobało się, skorzystałeś? postaw kawę autorowi