Jest 1:30.
Noc.
Co ja tutaj robię?
Na oświetlonej sali pełnej rozespanych ludzi szykujących się do wyjścia, pakujących rzeczy, zjadających naprędce batony, wyciskających, czasem niezbyt dokładnie, żele, zalewających wodą bidony i wykonujących wiele rzeczy, zdawałoby się zupełnie niepotrzebnych.
Co ja tutaj robię?
Czy rzeczywiście przejechałem ponad 2000 kilometrów by znosić te niewygody, a na dodatek pociągnąłem też ze sobą innych na tę wyprawę?
Czy warto?
Czy dam radę?
Czy spanikuję na zjazdach w deszczu?
Spokój...
Kasia z Przemkiem krzątają się zanosząc rzeczy do samochodu. Patrzę na nich i wiem, że trzeba poddać się rutynie przygotowań. Znaleźć uspokojenie w starannie wyćwiczonych i sprawdzonych czynnościach.
Tak czynię i to przynosi spokój.
Jedziemy przez noc na przystań. Jest zimno. Jeden deszcz przestał padać, ale pewnie zaraz zacznie padać następny.
Daję się opisać numerem startowym i czekam spokojnie w strefie dla zawodników.
Dopływa prom.
Uścisk dłoni, klepnięcie w ramię, krzepiący okrzyk.
Wchodzę do środka. Jest ok. 2:30.
Ulokowawszy się w fotelu usiłuję się zdrzemnąć, ale panuje jakaś nienaturalna cisza. Jest nas już sporo, ale wszyscy cichną. Przypomina mi się dawny zjazd do kopalni, ale po pewnym czasie, gdy pokład zaczyna drżeć od pracujących silników wyrywam się z odrętwienia; inni podobnie. Zaczynają się pogawędki, co chwili jakaś grupka wybucha śmiechem. Atmosfera jest luźna i przyjazna i tylko nakładane pianki i kolejki do ubikacji przypominają co za chwilę ma się wydarzyć.
W tym samym czasie przygotowywana jest dla mnie zmiana w T1.
O 4:30 kotwiczymy i w głośnikach słychać komunikat, że za 15 minut zacznie się wypuszczanie zawodników na linię startu.
Rozpoczyna się krzątanina.
Po kwadransie odpowiednio ubrany podchodzę do krawędzi promu. Przede mną już ktoś wskoczył do wody, obok ktoś skacze, ale nie przypomina to nagłego zrzutu jaki możemy znać z wojskowych filmów. Każdy z nas czuje respekt przed zimną, czarną, oddaloną o parę metrów wodą. Tu już nikt nie żartuje, nikt nie puszcza zawadiacko oka do drugiego, nikt nikogo nie poklepuje, nawet nie dotyka. Sędziowie nie ponaglają. Wiedzą, że to jest ta chwila, którą każdy z nas musi sam przetrawić w sobie, wziąć oddech i... odbić się od krawędzi, by po sekundzie zanurzyć się w zimnej wodzie.
Reflektory oświetlają miejsce skoku potęgując rozpościerającą się czerń dookoła. Właściwie, to zaczyna szarzeć, ale dla mnie wokół jest czarno i tylko widzę pod sobą spienioną wodę po skoku poprzednika. Wdech, wydech, wdech, wydech, wdech...
Jedna ręka zaciska nos, druga dociska okularki, robię krok naprzód i... wpadam do wody. Nie otwieram oczu, wypływam, łapię oddech i dopiero teraz się rozglądam. Trzeba odpłynąć, zrobić miejsce innym. Skok w głąb, w nieznane już jest za mną, już jest częścią historii.
Płynę przed siebie, za innymi, w stronę kajaków, które rzekomo uformowały linię startu.
Płynę i zaczynam mieć wątpliwości. Tak długo płynę, a kajaki ciągle tak samo są daleko przede mną. Wokoło wszyscy raźno przebierają rękoma. Może przegapiłem start?
Zaczynam się spieszyć.
Po dłuższej chwili, już z zadyszką docieram na linię startu. Uff, a jednak nie przegapiłem. Stoją, czekają. Mogę odpocząć.
Pytam się jednego z kajakarzy dokąd mam płynąć. Ten wskazuje ręką przed siebie: „tam gdzie błyska światło, tam jest boja nawrotowa”. Patrzę i gdzieś daleko przed sobą widzę pulsujący, pomarańczowy punkt. Bardzo daleko.
Ekscytacja robi swoje – nie czuję zimna. Jeszcze nie. Dopiero potem, po nawrocie będę, przenosząc ręce nad powierzchnią wody zaciskał palce w pięść starając się przywrócić krążenie i wyrwać je z drętwienia. Na zimne stopy w ogóle nie zwracam uwagi.
Dźwięk syreny na promie przetacza się po fiordzie.
Jest prawdopodobnie 5:00. Od trzech i pół godziny nie śpię. Zresztą, ile wcześniej spałem? Dwie godziny? Nieważne. Adrenalina już robi swoje. Za kilkanaście godzin będzie po wszystkim. Ale wtedy tak nie myślałem, nie wolno. Każdy cel ma być krótkoterminowy i łatwo osiągalny w przeciwnym razie pokonają cię przeciwności.
Na razie płyniemy gromadnie. Ścisku nie ma. Czuję jak fale w fiordzie rytmicznie unoszą moje ciało. Zgrać się z tym rytmem, znaleźć kogoś za kim można płynąć i naprzód, naprzód w stronę błyskającego światła.
Potem nawrót i... kolejny długi odcinek.
Za długo, za zimno, ale wszyscy mamy tak samo. Fakt, nie wszyscy tak samo to zniesiemy.
Wreszcie meta, blisko, jeszcze tylko opłynięcie głazów przy plaży i wyjście po śliskich, porośniętych glonami kamieniach.
Przemek już czeka.
Dobiegamy do roweru. Pomaga mi się przebrać, podaje informację, który jestem, pomaga wsiąść, wypycha pod górę, ruszam, jadę i... zaczyna padać.
Zaczyna się wyścig kolarski.
Potem się dowiedziałem, że gdy byłem na promie nad fiordem przeszła rzęsista ulewa, a będąc już w domu doczytałem informację podaną przez organizatora, że na skutek wiatru, fali i temperatury 26 uczestników Norseman'a nie zostało dopuszczonych do kolejnego etapu zmagań.
***
Nie czytałaś/eś pierwszej części?
Tu znajdziesz: pierwszą część relacji.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Świetna relacja ! Czekam z niecierpliwością na następną część
Prześlij komentarz