Pada.
Nawet nie napiszę, że zaczęło padać. Po prostu nie przestało. Chwilowe przerwy w deszczu są zbyt krótkie by rozróżniać początek i koniec. Deszcz tylko nasila się i słabnie.
Jazda w deszczu po niedawnym wypadku to moje przekleństwo. Cóż, jestem przerażony i... jadę.
Organizator przesunął miejsce startu i ulokował pierwszą strefę zmian 20 km dalej. Zamiast 180 km trzeba będzie przejechać 200 km. Drobiazg, zwłaszcza że dodatkowe kilometry, to prawie płaska droga (czytasz to z odpowiednią, sarkastyczną intonacją?).
Na nieszczęście wyścig odbywa się przy ruchu otwartym i mimo wczesnej pory ten jest dość duży. Większość jego tworzona jest przez przemieszczający się za zawodnikiem support.
Co pewien czas zjeżdżamy z głównej trasy i jedziemy starą, tuż nad zasnutym chmurami fiordem, drogą ze zniszczonym, popękanym asfaltem. Wjeżdżamy też w stare tunele, gdzie dla potrzeb zawodów zapalono światło. Świeci się co czwarta, piąta żarówka. Przejeżdża się przez plamy mroku kierując w stronę majaczącego wylotu. Wyjeżdżając z mroku mijam o włos wielką dziurę. Przez głowę przelatuje mi myśl, że pewnie niejeden będzie tutaj łapał gumę i 100 metrów dalej mijam zaabsorbowanego zrywaniem przebitej szytki uczestnika Norseman'a.
Pada.
Droga, choć nie ma wielkiego nastromienia, potrafi dość solidnie rozpędzić rower. Czuję wibracje przedniego koła. Zwalniam, muszę zmienić koło, tylko gdzie jest moje wsparcie? Gdzie mój support? Gdy się nad tym zastanawiam mijam leżącego zawodnika. Krzyczę do niego, ale nie odpowiada. Zwalniam i... nie mogę się wypiąć z pedałów. Przed sobą widzę kogoś z obsługi, dojeżdżam wołając o pomoc. Jeszcze kątem oka widzę jak dobiega do leżącego - będzie dobrze. Taką mam nadzieję.
Te dwa, a nawet trzy (dziura w drodze, niekontrolowane drgania koła, wywrotka zawodnika) przypadki wraz z deszczem nie nastrajają mnie optymistycznie, a to dopiero 15-sty km!
Aby wytrzymać do podjazdów, powtarzam sobie i nie rozkleić się, tam prędkość zostanie zredukowana do wartości jednocyfrowych i nic niespodziewanego się nie wydarzy. Będzie wolno, będzie spokojnie, będzie można psychicznie odetchnąć.
W końcu mam to czego chciałem. Zaczyna się pierwszy długi podjazd.
Zaczyna się mozolna wspinaczka. Przed wyjazdem nie potrafiłem sobie wyobrazić tego wielokilometrowego podjazdu. Za godzinę będę już miał go za sobą i sięgając pamięcią do dnia wyścigu wiem, że nie był taki najgorszy.
Na razie naciskam w wolnym rytmie na pedały i wdrapuję się coraz wyżej i wyżej.
A gdy mgła się rozwiewa i siąpiący deszcz nieco słabnie dostrzegam górskie ściany, spadające strumienie potoków, porastającą zbocza roślinność - ładnie tutaj, naprawdę ładnie, ale znowu trzeba patrzeć w asfalt i ciężko pracować.
Zaczyna się wypłaszczać, ale wcale nie jest łatwiej. Czuję coraz silniejsze podmuchy wiatru. Za parę kilometrów zacznie się rozległy płaskowyż.
I co z tego, że jest lekko w dół, jak wiatr i deszcz skutecznie mi utrudnia jazdę. Nie potrafię się po wypadku odblokować. Wiem, że muszę jakoś zjechać, ale o ściganiu na zjazdach nie ma mowy. Nie przełamię się, nie w deszczu (miejsca, które straciłem na wyścigu kolarskim straciłem tylko i wyłącznie na zjazdach). Chcę tylko bezpiecznie dojechać do T2.
Szczęśliwie udaje mi się wcześniej zabrać od Kasi i Przemka dodatkową bluzę, i to nie na 40 km (a w rzeczywistości na 60 km) tak jak się umawialiśmy. Dzięki czemu nie wychładzam się, bo chociaż niby lekko jeszcze pod górę, ale wiatr już przenika przez kurtkę i wespół z deszczem oziębia ciało.
Po płaskowyżu z hulającym wiatrem, gdzie najgorsze co mogło mnie spotkać, to wyprzedzający autobus, który "zabierał wiatr" powodując walkę o utrzymanie równowagi, zaczynały się zjazdy do miejscowości Geilo - półmetek trasy kolarskiej (+ 20 km). Zjazdy, czyli na 3 km zjazdu 1 km podjazdu. Należy przyjąć, że słowo zjazd opisuje dominujący kierunek, uśrednioną wartość i zupełnie nie wyklucza miejscowych, interwałowych podjazdów.
Na całej trasie jest 5 dużych podjazdów. Pierwszy, długi, okropny, z największym przewyższeniem i kolejne cztery, parokilometrowe, nie dłuższe niż 8 km w jednym kawałku i nie stromsze niż 8%.
Po pierwszym podjeździe myślałem, że kolejne będą formalnością. Nie były! Na przedostatnim kląłem w duchu na niekończący się, wznoszący w górę asfalt; na ostatnim już się z tym nie kryłem.
Support w czasie mojej jazdy dokonywał cudów, starając się zatrzymywać najczęściej jak tylko mógł (towarzyszenie w czasie jazdy było zabronione, pod groźbą dyskwalifikacji zawodnika), dopingując i podając potrzebne rzeczy. Dzięki temu mogę jechać z jednym bidonem i być spokojnym, że picia i jedzenia mi nie zbraknie. Zdążą podać.
Po drugim podjeździe i zjeździe zaczyna się rozpogadzać.
Dwa następne podjazdy (i zjazdy) przejadę już nie w niekończących się, a w przelotnych deszczach.
Ostatni, piąty, najbardziej koszmarny podjazd, na którym myślałem, że zsiądę z roweru i dopcham go pod górę (na przełożeniu 39/27 już ledwo dawałem radę), klnąc w głos, to było "tylko" 8 km i 8%.
Aż w końcu, w końcu, NAAA-REEESZCIE, skończył się!
Jeszcze tylko jeden płaskowyż i długie, szaleńcze zjazdy.
Kasia z Przemkiem pojechali przygotować dla mnie strefę zmiany. Słońce przygrzewało, asfalt był już suchy i... na samym początku zjazdów wyprzedził mnie tubylec. Tak mi się wydawało bo widać, że był zaznajomiony z trasą. Trzymałem się jego, jadąc za nim jakieś 80 metrów i dublując jego manewry.
Zbliża się zakręt, on nie zwalnia, jeszcze kręci dodatkowo. Powtarzam, choć boję się jaki to będzie zakręt i co za nim mnie czeka. Jest łagodny, wyprofilowany i za nim jest długa prosta. Kolejny, wygląda podobnie, ale widzę gwałtowne hamowanie - powtarzam manewr, i faktycznie, zakręt jest bardzo ostry. Zjeżdżamy tak wiele kilometrów, aż ok. 15 km przed metą odjeżdża mi na kolejnym podjeździe.
Asfalt w tym miejscu jest jakości polskiej - wybrzuszony, pofałdowany, mocno telepie lub wyrzuca w powietrze, daje się wygodnie jechać, ale lewą stroną, o ile nic nie nadjeżdża z naprzeciwka. Potrzeba wykrzesać z siebie dodatkowe siły i mocno koncentrować się na drodze.
Do mety pozostało już niewiele. Nie trzeba się spieszyć. Przecież do przebiegnięcia zostaje jeszcze maraton. Całe 42 km w palącym, górskim, północnym słońcu.
Więc spokojnie dojeżdżam do mety.
Przeżyłem, nie wyprzedziło mnie zbyt wielu, utrzymałem promowaną pozycję, czarna koszulka jest w moim zasięgu.
Tak mi się wydaje, ale to trzeba potwierdzić. Jeszcze nie czas na końcową radość, jeszcze maraton, jeszcze wiele się może wydarzyć.
Wybiegam z T2.
Obsługa pokazuje mi kartkę z liczbą: "121".
Czy utrzymam to miejsce do decydującego check-point'u na 32 i 37 kilometrze?
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz