"Świeciło słońce, potem padał
deszcz.
Jak w słońcu szliśmy wręcz pod
deszczem. (...)"
Jakoś tak mi dźwięczą słowa
Stachury w głowie, gdy sobie pomyślę o starcie w Mistrzostwach
Europy we Frankfurcie podczas zawodów WTC na długim dystansie
zwanych Ironman'em.
Ale po kolei.
IM we Frankfurcie oprócz wydarzenia
samego w sobie, bo to ranga imprezy mistrzowska, był także
kolejną kulminacją polskich przygotowań triathlonowych. Nie dość,
że grupa IM 2010 licznie wystartowała na tych zawodach, to i
„pociągnęła” za sobą dość dużą grupę Polaków (patrz
poprzedni news).
Ponieważ IM to impreza i trudna, i
wielodniowa, to do Frankfurtu należało przyjechać odpowiednio
wcześniej. Gdyby znalazł się wróżbita, który przepowiadałby
warunki pogodowe na zawodach w odniesieniu do pogody w trakcie
podróży, to, przynajmniej w moim przypadku, jego trafność byłaby
stuprocentowa!
Porzucę rozważania o wieszczeniu i
pogodzie w podróży, by przejść do bliższych zawodnikom i
sympatykom opisów.
Na początek kilka chłodnych słów,
czyli... expo było... niedostatecznie dobre do rangi imprezy (ciągle
uważam, że to w Klagenfurcie bije pozostałe na głowę). Co prawda
było znacznie lepsze niż w ubiegłym roku, ale rozczarowujące. Ale
to tylko otoczka zawodów, bo jak się miało okazać, to jest to
impreza na najwyższym światowym poziomie.
Podczas rejestracji i wszelkich działań
administracyjnych, które wykonuje zawodnik w biurze zawodów
najczęściej pojawiającym się pytaniem było to o dopuszczeniu
pływania w piankach.
Ledwie kilku dziesiątych brakowało,
by podobnie jak tydzień wcześniej w Klagenfurcie były zabronione.
Gdy wiadomość o dopuszczeniu pianek do pływania została podana na
odprawie technicznej – przez Frankfurt przebiegło drżenie oddechu
ulgi.
Pasta party podczas imprez IM wprowadza
mnie zawsze w uczucia ambiwalentne. Z jednej strony za niecałe dwa
dni zawody, z drugiej strony przepyszne, w nieograniczonych ilościach
jedzenie. Jest to kolejny przyczynek do umartwiania się, szukania
umiaru i trzymania pragnień na wodzy. Trudno, powetuję to sobie
podczas śniadania postartowego.
W sobotę, podczas wstawiania roweru do
strefy zmian pierwszy raz mi się przytrafiło, by sędziowie
dokładnie oglądnęli od środka cały kask. Nie była to tylko
pobieżna lustracja nalepek potwierdzających certyfikaty
bezpieczeństwa, ale wnikliwe poszukiwanie uszkodzeń, które mogłyby
spowodować niedopuszczenie do zawodów. Co wtedy? Szybko trzeba
kupić nowy kask! Innego wyjścia nie ma. Stąd też nie warto
wchodzić do strefy na ostatnią chwilę. Jeśli coś pójdzie nie
tak jak powinno, nie ma się czasu na korektę.
Przy okazji – miejsce startu jest
oddalone od Frankfurtu o ok. 12 km i trzeba to też wkalkulować w
czas dojazdu. Nabiera to znaczenia w dzień startu, gdy najkrótsza
droga jest wyłączona z ruchu, a objazd nie jest taki oczywisty.
Parkowanie samochodu odbywa się na terenie żwirowni ponad 1 km od
miejsca startu i strefy zmian i choć obsługa perfekcyjnie pokazuje
gdzie jechać i gdzie parkować, to potrafi to zająć kilkadziesiąt
minut. Im jesteś później, tym gorzej.
Gorączkę przygotowań przedstartowych
(chodzi mi o ostatnią godzinę) pominę. To już rutyna: sprawdzenie
roweru i doposażenie go, maści przeciw obtarciom, ubikacja (jeśli
jest taka potrzeba), ubranie pianki, rozgrzewka, znalezienie miejsca
w wodzie między innymi i... oczekiwanie na wystrzał startera.
Płynie się dwie różne pętle z
wyjściem z wody między nimi. Zakończenie pływania, tyo podbieg po
piaszczystej skarpie i zdziwienie, że włączono prysznice do
opłukania pianek. Zaraz, zaraz, jakie prysznice?! Zaczyna padać!
Na początku deszcz nie przeszkadza,
ale po godzinie już tak. Jest zimno, wieje wiatr i to dość
porywisty, deszcz zimny to wzmaga się, to słabnie. Nawet przeżywam
krótkotrwały epizod z gradem. Po drodze widzę bardzo dużą ilość
zmieniających szytki zawodników. Przy jakości niemieckich dróg
bardzo mnie to dziwi. Jednak zdziwienie nie rozgrzewa i forsując
kolejną górkę, na dodatek pod wiatr z zacinającym deszczem,
opanowując drżenie rąk na kierownicy (zimno!) zastanawiam się czy
nie zakończyć wyścigu we Frankfurcie po ok. 100 km. Na szczęście
wychodzi słońce! Nie przestaje wiać, ale robi się cieplej. Można
jechać dalej!
To co było zbawieniem podczas jazdy na
rowerze okazało się przekleństwem podczas biegu!
Po oddaniu roweru „przed kreską”
(oddając rower w ręce wolontariuszy każdy zawodnik może we
Frankfurcie poczuć się jak zawodnik elity), przebraniu butów i
wykonaniu w pośpiechu wszelkich działań przygotowujących do biegu
rozpoczyna się maraton.
4 okrążenia nad rzeką.
Kilometry mijają, słońce wysusza,
„kąciki polskie” wypełnione naszymi rodzinami zagrzewają do
walki i się biegnie.
I się biegnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz