Berlin przyciąga magią wyjątkowego miejsca na mapie światowych maratonów. Nie inaczej było w 2013 roku, gdy odbywał się jubileuszowy, 40-sty maraton w stolicy Niemiec.
Zapisy rozpoczęły się rok wcześniej i bardzo szybko skończyły się. 40 tysięcy (!) miejsc wyprzedało się w dwa dni. Celebracja jubileuszu przyciągała biegaczy z całego świata. Chile, RPA, Nowa Zelandia, to były najdalej położone kraje, których reprezentantów widziałem.
Na dodatek trasa berlińska była i jest trasą rekordową (o czym i w tym roku można było się przekonać), co dodatkowo zachęca do startu marzących o życiówkach biegaczy.
Ja o życiówce nie myślałem, za to chciałem wraz z małżonką uczcić nasz skromny, rodzinny jubileusz i z biegowym akcentem wejść w kolejne dwadzieścia lat wspólnego życia.
Dzień przed startem na starym lotnisku Tegel odebraliśmy numery i przechodząc przez lotnicze hangary wypełnione stoiskami i wielotysięcznym tłumem nie byliśmy, powtarzam: nie byliśmy w stanie ogarnąć ogromu wystawionego do sprzedaży sprzętu.
Było wszystko, wszystkich firm, co w jakikolwiek sposób wiązało się z bieganiem lub jazdą na rolkach. Tak to trzeba najprościej ująć.
***
Niedziela, dzień startu.
Strefy startowe zostały otworzone o 6:30 (start 8:45). Z "chytrym" planem nie czekania zbyt długo ruszam w stronę Bramy Brandenburskiej o 7:30. Skutkuje to tym, że gdy po pośpiesznym marszu wciskam się, przełażąc przez barierkę, w swoją strefę słyszę głos startera: "do startu 45 sekund".
Powodem zdążenia na ostatnią chwilę jest nie tyle rozległość strefy (a ta jest zaiste ogromna), co bezmiar uczestników. 40 tysięcy biegaczek i biegaczy, to spora grupa ludzi! I każdy z nich ma jeden cel: oddać worek depozytowy i udać się w stronę własnej strefy startowej. Na przewężeniach dróg tłum prawie drepcze w miejscu i gęstnie, i gęstnieje, i gęstnieje, by po chwili rozbiec się truchtem na poszukiwania właściwych wejść.
Przy okazji: oznaczenia są wszędzie, są widoczne, i kierują bezbłędnie.
Maraton.
Bieg jest niesamowitym przeżyciem. Przede wszystkim moje nastawienie (zabawa, radość, współdzielenie uczestnictwa w tym biegu z innymi) powoduje, że nie muszę myśleć o wyniku, tempie, żelach i innych ważnych czynnikach rekordowego biegu. Z aparatem w dłoni spokojnie pokonuję kolejne kilometry.
W wielotysięcznym tłumie!
Po pierwszej minucie przebiegło obok mnie tylu biegaczy co na największym polskim maratonie, po 10 kilometrze wyprzedziła mnie sumaryczna ilość uczestników wszystkich polskich maratonów, a ciągle byłem w między ludźmi. Tłum przede mną ciągną się po horyzont (czytaj: do zakrętu), tłum za mną wyłaniał się hen, gdzieś zza zakrętu i nie było mu końca.
Przez 42 km byłem w ogromnej masie biegaczek i biegaczy z całego świata.
Niespotykane u nas, a niesamowicie motywujące. Poczucie upływających kilometrów zanikło. Był tylko bieg między ludźmi.
Biegnąc dla samej przyjemności biegu skupiam się na otaczających mnie dźwiękach, które napływają nie tylko z kilkudziesięciu (!) orkiestr rozmieszczonych przy trasie, ale też na odgłosach samego maratonu. Na dźwiękach kroków i strzępkach rozmów.
Na początku słyszę krótkie sprężyste odbicia, w strefach żywieniowych chrobot potrącanych i rozgniatanych kubków, w strefie wydawania żeli (tylko jeden taki punkt na trasie, 27 km) "mlaskanie" klejących się do "słodkiego" asfaltu podeszw, i znowu chrobot kubków, sapanie, kłapanie butów o asfalt i okrzyki radości na widok Bramy Brandenburskiej (do mety ok. 1 km).
Na 35 km dociera do mnie, że skoro to mój "specjalny" maraton, to nie mogę się starać być poniżej 4 godzin na mecie. Wtedy można by pomyśleć, że mi zależy na wyniku, a mój cel był inny. Zaczynam zwalniać, zwalniać, a od Bramy Brandenburskiej idę. Jestem jedynym idącym w tłumie biegaczy. Jestem jak kamienień toczony przez wartką wodę.
Przy tablicy oznaczającej 42 km zatrzymuję się i czekam. Mija czwarta godzina. Spokojnie, krokiem spacerowym ruszam do mety.
W tym czasie wyprzedza mnie parę tysięcy maratończyków, ale to ja napawam się okrzykami, brawami i gratulacjami wykrzyczanymi przez kibiców. Wiele lat czekałem na ten moment. Nie chcę go przedwcześnie zakończyć.
Po biegu jest... to co po biegu, a raczej to, co po ogromnym, dla 40-stu tysięcy biegaczy biegu: długi marsz przez strefę wydawania medali, folii okrywającej, pakietów z wodą i jedzeniem. A potem odebranie depozytu i... do domu.
I tak to w skrócie można ująć.
Ostatnie przemyślenia.
Na całej trasie miałem wrażenie, że Niemcy zorganizowali drużynowe mistrzostwa polsko-duńskie. Tak licznie reprezentowane były oba kraje. Wygraliśmy. Taką mam nadzieję.
Równy bieg z koszulką z hasłami, napisami ideowymi lub zaangażowanymi socjalnie lub politycznie nie ma sensu, tzn. nie ma sensu jednym tempem - widzi taką osobę tylko garstka biegnących podobnym tempem.
Raz w życiu powinno zaliczyć się tak wielką imprezę, niekoniecznie w Berlinie (choć to najbliżej), a potem można na "skromnym" frekwencyjnie maratonie w nas w kraju pobiec wymarzoną życiówkę, nie martwiąc się o przeciskanie przez tłum ponad 40 km.
***
Pozostałe zdjęcia
Strona organizatora, na której znajdziesz wyniki i wszelkie potrzebne informacje
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz